Na Instagramie blondynka_w_kairze rozpoczęła trend wstawiania reklam z krajów zamieszkania. Sama na Instagramie dodałam o tym stories, które sprawiło, że zrozumiałam, że tam nie ma miejsca ich porządnie wytłumaczyć. Wcześniej nie zdałam sobie sprawy, ile kodowania kulturowego jest w reklamach, ale teraz widzę, że naprawdę dużo. W związku z tym postanowiłam poszerzyć temat tym o to postem.
Słowo wstępu – co w reklamie w RPA można, a czego nie
Każdy kraj ma oczywiście prawodawstwo dotyczące tego, co można, a czego nie można reklamować. W RPA można reklamować wszystkie legalne produkty poza papierosami i innymi wyrobami tytoniowymi. Reklamy są jednak w różny sposób ograniczane tak by służyły szerokorozumianemu dobru społecznemu. Ogólne zasady są zdroworozsądkowe czyli np. nie wolno wzmacniać stereotypów czy szerzyć dyskryminacji.
Jest też lista produktów kontrolowanych – dla przykłady usługi medyczne czy produkty medyczne nie mogą rozpowszechniać fałszywych informacji czy naginać prawdy, tak samo jak reklamy niezdrowych produktów żywnościowych. Na liście tych produktów jest też alkohol, który co prawda można reklamować, ale trzeba zaznaczyć, że to produkt dla osób pełnoletnich i należy spożywać go z rozsądkiem. Nie może też promować rzekomej niezbędności alkoholu do sukcesu życiowego w żadnej sferze. Najbardziej ustawodawstwo chroni dzieci i jest zakaz targetowania produktów niezdrowych (typu napoje gazowane czy czipsy) do dzieci w wieku poniżej 12 lat, zniechęcanie do targetowanie tej grupy wiekowej i ogólnego wyzysku faktu, że dzieci są łatwowierne.
Wrażenia ogólne na temat reklam w RPA
Czy reklamy z RPA czymś się wyróżniają? W porównaniu z reklamami, które znam np. z Polski jest dużo więcej reklam usług finansowych, co wynika z dużego skupienia się społeczeństwa na finansach zarówno ze strony osób, które mają i te niemające zasobów finansowych. Jest też sporo kampanii społecznych sponsorowanych przez rząd typu informowanie o szkodliwości jazdy po pijaku, zachęcanie do stosowania antykoncepcji w celu zapobiegania nastoletnim ciążom czy kampanii o powodach cukrzycy. Przyznam jednak, że telewizji w ogóle nie oglądam, więc reklamy widzę praktycznie tylko w mediach społecznościowych i w kinie.
Reklamy Nando’s
Oczywiście w RPA jest masa różnych mniej i bardziej zabawnych czy pomysłowych reklam. Chyba najbardziej znaną marką w tej kwestii jest jednak Nando’s. Nando’s to południowoafrykańska, choć dziś obecna w wielu krajach, sieć restauracji fast food sprzedających kurczaki w stylu portugalskim. Ich znakiem rozpoznawczym są kontrowersyjne, choć często zabawne reklamy. Z punktu widzenia wiedzy na temat RPA kryje się w nich cała masa informacji na temat spraw społecznych RPA.
REKLAMA O OBCOKRAJOWCACH
W tej reklamie głównym żartem jest ksenofobia w RPA. Czasem można usłyszeć, że ktoś zwala winę niemal za wszystkie problemy na obcokrajowców w tym kraju. Co więcej jest to temat, który chętnie podchwytują też niektórzy politycy, wiedząc, że łatwo w ten sposób przypodobać szerszej publiczności.
Kwestia tego, w którym momencie ktoś staje się “prawdziwym mieszkańcem RPA” jest oczywiście skomplikowana, bo wielu “obcokrajowów” to już któreś pokolenie. Co więcej, jak sugeruje reklama, bez obcokrajowców byłoby w RPA raczej ciężko, biorąc pod uwagę jak dużą rolę odgrywają w działaniu kraju.
REKLAMA NA DO WIDZENIA ROKU 2020
Jak zapewne pamiętacie rok 2020 był raczej do dupy. W związku z tym Nando’s wypuściło o tym reklamę pod koniec roku. Jest tu masa gier słownych więc wyłapię wam kilka.
Zacznijmy od tytułu “Karens by candlelight” to połączenie głupiej osoby z netu, czyli Karen, takiej polskiej Karyny i częstej nazwy kolędowania “Carols by candlelight”. Carol to po angielsku nie tylko kolęda, ale także imię żeńskie, a w liczbie mnogiej mamy “Carols”, które wymieniono na “Karens”.
‘Tsek 2020 widoczny na koszulkach kolędników to skrót od słowa “voetsek”, czyli “wypad!”. Swojego czasu na południowoafrykańskim Twitterze furorę robił #voetsekmeghan, w reakcji na Meghan Markle, która źle wypowiadała się na temat RPA po wizycie w tym kraju z mężem i synem.
Na bombkach w reklamie natomiast widać napis “gatvol 2020”, czyli najłatwiej przetłumaczyć jako znienawidzony 2020. Kiedy mówimy, że ktoś jest gatvol w stosunku do czegoś to znaczy, że ma tego całkiem dość.
To tylko kilka kwiatków, ale słowa tej mało pokrzepiającej piosenki świątecznej na nutę Jingle Bells będą ogólnie zrozumiałe dla osób mówiących po angielsku.
PANOWIE PARKINGOWI
Panowie parkingowi to w RPA prawdziwa zmora. Niezależnie od tego, gdzie zaparkujecie, niemal na bank, ktoś was będzie zaczepiał i prosił o pieniądze za popilnowanie samochodu. Zjawisko co prawda jest również znane w Polsce, ale skala jest w żaden sposób nie do porównania. No i stąd właśnie ten żart w reklamie, że chociaż nie wiem jak bardzo byście nie próbowali dojść do samochodu bez interakcji, to się po prostu nie uda, bo ci atleci was dopadną.
Oczywiście obecność panów parkingowych może być irytująca dla osób parkujących, ale z drugiej strony obecność panów parkingowych faktycznie może zwiększyć bezpieczeństwo okolicy. Można też docenić ich przedsiębiorczość w kraju, gdzie naprawdę ciężko o pracę.
MZANSIPOLI
Mzansipoli to chyba najintensywniejsze reklama Nando’s do interpretacji i wszystkiego na pewno wam nie ogarnę, bo można by napisać o tym esej. Zacznijmy od tego, że Mzansi to jest często używana nazwa RPA, a gra oczywiście nawiązuje do planszówki Monopolu (po angielsku Monopoly). Aby obejrzeć reklamę musicie wejść na YouTube, bo taki są ustawienia konta, które je załadowało.
Reklama zaczyna się zapowiedzią gry Mzansopoli, czyli gry “przetrwania, korupcji i dezorientacji”. Dziecko dostaje pionek Token Asian – Token i tu przynależność do grupy to takie brzydkie określenie, że niby np. ktoś zaprasza kogoś na wesele kogo dobrze nie zna, żeby mieć token black friend, czyli tego jednego czarnego przyjaciela, żeby pokazać, że jakoś tam ma otwartą głowę.
Slogan “odzyskiwanie ziem to odzyskiwanie zabawy”, nawiązuje i do monopolu no bo tam chodzi o nieruchomości i do bardzo upolitycznionej kwestii posiadania i ewentualnego przymusowego oddawania ziem przez białych farmerów, aby pomóc wyrównać nierówności rasowe. Kiedy mama ma pójść do więzienia, okazuje się, że nie musi, bo ma… biały przywilej. Biały przywilej to szeroki koncept, ale odnosi się ogólnie do tego, że białym ludziom wciąż można więcej.
Ostatni fragment, który wyjaśnię to gdy dziecko wyciąga kartę “Rasistowski sąsiad przeprowadza się do Oranji”, a ojciec mówi w afrikaans “Do zobaczenia, ziomek!”. Oranja to miateczko, gdzie żyją praktycznie wyłącznie biali Afrykanerzy wyznający kalwinizm. Aby tam zamieszkać, trzeba złożyć aplikację. Choć jest to niezgodne z prawem RPA, kraj ma większe problemy i politycy ignorują istnienie miasteczka. Istnieje ono za to jako odniesienie w popkulturze. O black tax, czyli kolejnej wyciągniętej karcie możecie przeczytać w innym poście.
REKLAMA Z OKAZJI RAMADANU
Ponieważ akurat mamy Ramadan, przypomnę jeszcze starą reklamę Nandos z okazji Ramadanu. Na video mężczyzna czeka na Zachód Słońca, czyli na zakończenie postu, aby wbić zęby w swojego kurczaka Nandos. W tle widać Dubaj, gdyby ktoś nie załapał, że jest muzułmaninem i co się dzieje. Na koniec Nandos życzy klientom udanego Ramadanu (Ramadan kareem!).
RPA jest krajem wieloreligijnym i marki często życzom klientom wyznającym judaizm, islam i chrześcijaństwo udanych świąt religijnych. Choć oczywiście Nandos robi to w swoim stylu.
KONTROWERSJE
Oczywiście reklamy Nandos są też często uznawane za kontrowersyjne. Reklama o obcokrajowcach (numer 1 z tego zestawienia) została zdjęta z anteny i uznana za potencjalnie krzewiącą ksenofobię. Marka wielokrotnie miała problemy, a ich reklam zabraniano, choć szczerze mówiąc jedynie im to przynosiło popularności (jak reklama o ostatnim dyktatorze). Mimo to słynie właśnie z takich reklam, które z punktu widzenia społecznego są bardzo ciekawe do analizy z tymi wszystkimi lokalnymi smaczkami.
Czy oglądacie jeszcze reklamy? Jakie najbardziej lubicie? Macie jakieś pytania, co do reklam, które dziś przedstawiłam czy ogólnie reklam w RPA? Dajcie znać w komentarzach.
Kiedy piszę do was te słowa, właśnie jestem w planowym bloku w przerwie dostawy prądu i nie mam światła. Mam jednak internet i inne udogodnienia, dzięki naszemu systemowi radzenia sobie z tym zjawiskiem. Dziś dowiecie się co to jest load shedding, na czym polega, skąd się wziął i czy się kiedyś skończy.
Co to jest load shedding?
Load shedding ma miejsce gdy zapotrzebowanie na elektryczność (load), nie może zostać zaspokojone produkowaną liczbą elektryczności. Taka sytuacja jest niebezpieczna dla sytuacji energetycznej kraju i mogłaby doprowadzić do pełnego blackoutu. Naprawienie szkód spowodowanych przez taki blackout trwałoby kilka dni.
Aby uniknąć pełnego blackoutu sztucznie zmniejsza się (shed – zrzurzić, stracić) zapotrzebowanie na elektryczność (load), w planowany sposób wyłączając elektryczność w danych obszarach na określony okres czasu zazwyczaj w dwugodzinnym bloku. W ten sposób osoby korzystające z prądu dalej mogą z niego korzystać przez większość czasu.
Jak load shedding wygląda w praktyce?
Po pierwsze load shedding nie ma miejsca cały czas. Jest ogłaszany w mediach i oczywiście ludzie też się o nim informują. Zdarza on się raz częściej raz rzadziej, czyli bywa kilka tygodni czy miesięcy bez niego, a bywa tak, że jest codziennie. Load shedding ma też różne poziomy (stages) – im wyższy poziom, tym więcej dwugodzinnych bloków bez elektryczności w ciągu doby. Kapsztad ma zawsze jeden poziom niżej niż reszta kraju, bo miasto ma to lepiej ogarnięte.
Dodatkowo miasta i miejscowości są podzielone na strefy. Każdy musi sobie sprawdzić w jakiej znajduje się strefie. Jak już człowiek zna strefę, to może spojrzeć na rozpiskę tego, kiedy w jego strefie nie będzie elektryczności. Dla przykładu, jesteśmy na poziomie 3 load shedding i elektryczność będzie wyłączana trzy razy dziennie, sprawdzamy na rozpisce kiedy stanie się to w naszej strefie i możemy planować sobie życie.
Na szczęście już kilka lat temu pojawiła się aplikacja na telefon o nazwie EskomSePush, która ma wszystko obcykane. Wystarczy wpisać swoją dzielnicę, żeby zobaczyć w jakich godzinach nie będzie elektryczności. Swoją drogą nazwa tej apki to gra słowna na wulgarnym wyrażeniu afrikaans “jou ma se poes”… czyli wagina twojej matki. To wyrażenie używa się, by powiedzieć komuś, że bredzi albo, żeby spadał na drzewo. Samo “se poes” to czyjaś wagina, a w przypadku tej apki wagina Eskomu, czyli firmy odpowiedzialnej za elektryczność w RPA. Co prawda zmienili na “se push”, ale i tak wszyscy wiedzą o co chodzi.
Czy z tym load shedding da się żyć?
Ogólnie, jeśli się ma trochę pieniędzy, żeby zainwestować w ulepszenia to tak. Można sobie nakupować latarek, świateł na baterie, baterii do telefonu czy komputera, UPS podtrzymujący internet przy życiu, kuchenkę gazową itd. My możemy gotować, pracować i mamy rozrywkę na urządzeniach na baterie. W przypadku dużego biznesu ze sporym budżetem ludzie po prostu instalują generatory i całe biuro działa jak ta lala.
Oczywiście jest to jednak upierdliwe. Generatory są drogie, a takie co zaczynają się od dwóch tysięcy złotych wytrzymają jedynie godzinę. Ponieważ load shedding nie dzieje się cały czas, nie znam nikogo “prywatnego”, kto postanowił w nie zainwestować. Trzeba pamiętać, że gdy nie ma elektryczności pada wam więc lodówka czy zamrażarka. Nie można wysuszyć włosów, wydepilować nóg czy oglądać telewizji. Nawet jak się ma latarki czy światła na baterie, to i tak nie to samo, co normalne oświetlenie. No i zawsze trzeba zaplanowaćładowanie, bo się można obudzić z ręką w nocniku.
I to co wyżej napisałam, to są problemy osób uprzywilejowanych, bo jakieś 50% społeczeństwa w ogóle sobie nie może pozwolić na żadny ekwipunek pomocowy. Jak elektryczności nie ma to nic nie mogą z tym zrobić. Do tego wyłączanie i włączanie oczywiście destabilizuje instalacje, tam gdzie są one mniej doglądane, nie wytrzymują. W związku z tym elektryczności często nie ma dłużej, niż wskazywałby na to dwugodzinny blok. Czasem coś się może zepsuć od skoków napięcia, a wiadomo, że im człowiek ma mniej pieniędzy tym bardziej to w niego uderza.
Oczywiście bardzo też cierpią małe biznesy. W czasie load shedding nie działają terminale kart, więc nagle ludzie muszą wyczarować gotówkę albo nie skorzystać z usługi. Bez elektryczności nie działają różne maszyny, komputery i tym podobne. Nie można użyć ekspresu do kawy czy kuchenki elektrycznej… W związku z tym klienci chętniej chodzą w miejsca, które operują także w czasie load shedding. Często są to duże sieci, które było stać na generatory i inne systemy pomocowe.
Dlaczego jest ten cały load shedding i co dalej?
Takie rzeczy nie biorą się znikąd, więc składa się na nie dużo składników – stare elektrownie na węgiel, brak odpowiedniej konserwacji elektrowni, opóźnienia w budowaniu nowych elektrowni, długi Eskomu wynikające z błędów w zarządzaniu i głębokiej korupcji w tej spółce państwowej, agresywna urbanizacja i wzrost potrzeb społeczeństwa. Jest to dość wybuchowa mieszanka, bo potrzeby rosną, a możliwości elektrowni maleją.
Oczywiście są plany wybudowania większej ilości elektrowni czy napraw, ale to wszystko trwa. Ze względu na przestarzały sprzęt co chwila się coś psuje. Jak się psuje to jest load shedding, jak jest load shedding to Eskom zarabia mniej, a musi wydać pieniądze na naprawy. Eskom pieniędzy często nie ma również dlatego, że są kradzione przez jego personel na wysokich szczeblach. Rząd ciągle im pomaga, ale jakoś sytuacja się nie poprawia. W związku z tym zaproponowano podwyżki cen, ale pomyślcie, co o tym myśli społeczeństwo, które na tej elektryczności nie może polegać.
Podobno teraz wymyślili jakieś rozwiązanie, które trochę społeczeństwu ulży… choć nie palą się by tłumaczyć dokładnie jakie. Wiadomo tyle, że problemem trzeba się było zająć dwadzieścia lat temu i to właśnie brak zapobiegania problemowi doprowadzić do takiej, a nie innej sytuacji. Pożyjemy zobaczymy. Load shedding towarzyszył mi przez większość życia w RPA, a po raz pierwszy pojawił się w roku 2008. Kapsztad ogólnie lepiej to ogarnia i już teraz ma plany niezależne od planów państwowych, żeby jeszcze bardziej się uniezależnić.
Góry i ocean w jednym mieście, a do tego świetne restauracje w cenach nieporównywalnie niższych niż w krajach zachodnioeuropejskich i umiarkowanie przyjemny klimat cały rok. Nic dziwnego, że Kapsztad to atrakcyjne miasto dla turystów, emerytów i nomadów cyfrowych z różnych krajów europejskich. Czy dla Polaka jest to równie przyjazny kierunek co dla Niemca? Ponieważ coraz częściej dostaje pytania o nomadyzm cyfrowy w Kapsztadzie, postanowiłam sklecić ten oto post.
Wizy, czyli ile możesz siedzieć w RPA
Niby jesteśmy w EU, niby jesteśmy w Schengen… ale obywatel Polski nie ma tak łatwo jak osoby z wielu innych krajów europejskich. Polacy mogą wjechać do RPA bez wizy, ale zamiast typowych 90 dni, Polacy przy wjeździe dostają stempel jedynie na 30 dni. Przy takim wjeździe wymaga się też biletu powrotnego lub na dalszą podróż. Problem przy takiej wizie jest taki, że nie można sobie wyskoczyć do kraju ościennego na chwilę i potem dostać kolejne 30 dni. Wyjazd do krajów ościennych się nie liczy. Aby dostać nowy stempel musicie pojechać dalej.
Aby dostać wizę na dłużej (do 90 dni), można o nią złożyć wniosek w ambasadzie RPA w Warszawie. W tym przypadku trzeba jednak m.in. pokazać, gdzie się będzie mieszkać i fundusze w wysokości 500 dolarów amerykańskich (+/-2400 PLN) na każdy tydzień pobytu od osoby. Taką wizę można przedłużyć raz na kolejne 90 dni już w RPA. Plusem jest to, że urząd często się spóźnia, a jak się złożyło wniosek to w RPA można siedzieć dopóki się nie otrzyma odpowiedzi. Minus jest jednak taki, że jeśli się przed doczekaniem na przedłużenie i wyjedzie z nieważną wizą to czeka na was ban na wjazd do RPA – przy mniej niż 30 dniach na rok, jeśli więcej na 5 lat.
Wiza, o której mówię jest wizą turystyczną, czyli rekreacyjną. Trzeba jednak pamiętać, że wiza turystyczna nie uprawnia do pracy w RPA. Żeby pracować dla firmy z siedzibą w RPA potrzebna jest inna wiza. Wizy dla nomadów cyfrowych jako takiej w RPA jeszcze nie ma, choć są ku temu plany. Miałoby to na celu uregulowanie tej szarej strefy i zachęcenie ludzi do przyjazdu do RPA. Jaki to problem, jeśli ktoś sobie siedzi w jednym kraju i pracuje dla własnego kraju? Z punktu widzenia RPA np. taki, że po 183 dniach pobytu w roku dana osoba staje się rezydentem podatkowym, więc powinna płacić podatki.
Gdzie się zatrzymać?
Jeśli postanowicie na jakiś czas zaznać piękna Kapsztadu jest kilka fajnych dzielnic, gdzie można się zatrzymać. Wybór oczywiście zależy od osobistych preferencji, ale tutaj podaję kilka sugestii:
Dla fanów spacerów nad brzegiem oceanu, którzy chętnie mieszkaliby nieco dalej od miasta najlepsze będą dzielnice Noordhoek, Big Bay lub Hout Bay. Dla tych co lubią i ocean i miasto i chcą być blisko atrakcji turystycznych lepsze byłyby okolice Camps Bay, Sea Point, Mouille Point lub Waterfront.
Dla osób lubujących się w sportach wodnych takich jak kitesurfing czy surfing polecam Muizenberg i Blouberg.
Jeśli dla kogoś najważniejszy jest łatwy dostęp do gór to kłania się Tamboerskloof i Vredehoek.
Dla osób lubiących być w centrum najlepiej wybrać dzielnicą Gardens, ewentualnie okolice Kloof Street.
Można też mieszkać w kilku dzielnicach po kolei, aby doświadczyć różnych aspektów tego pięknego miasta. Jedno o czym trzeba pamiętać to, że tanie lokum niekoniecznie jest pozytywnym znakiem. Może być no w dzielnicy, która jest stosunkowo niebezpieczna.
Wynajem krótkoterminowy
Wynajęcie mieszkania na krócej w Kapsztadzie nie należy do zadań najłatwiejszych. Standardowo umowy najmu podpisywane są na rok i przez pierwszy rok często nie ma okresu wypowiedzenia. Nie należy wierzyć ludziom, którzy chcą podpisać z wami umowę na rok, ale mówią, że nie będzie problemu z ewentualną wcześniejszą wyprowadzką. Sama wpadłam w sidła takiej osoby i znam wiele osób, które płaciły za mieszkania, gdzie już nie mieszkały. Jak przychodzi co do czego właściciel wymusza na osobie wyprowadzającej się znalezienie nowej osoby. Nie warto pakować się w ten stres przy krótkich pobytach.
Zamiast tego polecam wynajem długoterminowy na Airbnb. Ceny są wtedy korzystniejsze niż przy wynajmie na tydzień czy dwa, a Airbnb chroni was przed ewentualnymi machlojkami. Innym sposobem jest szukanie lokum na grupach ekspackich typu Internations, forach internetowych czy już na miejscu przez nowe znajomości. Zwłaszcza przy większym budżecie można też skorzystać z usług agencji nieruchomości oferujących wynajem tymczasowy.
Infrastruktura nomadzka
Gdy ja wyprowadzałam się do RPA 11 lat temu Internety jeszcze słabo śmigały. Dziś jednak jest masa hipsterskich i niehipsterskich miejscówek, gdzie możecie pracować. Chyba najfajniejszą jest kafejka na szczycie Góry Stołowej 🙂 Nie będę dawała innych sugestii, bo jest ich dużo i też nie chce pozbawiać pracy wujka Google.
Jeśli chodzi o wynajem to najlepiej szukać na Airbnb miejscówek określonych jako business ready, ewentualnie dokładnie dopytywać o internet w wiadomościach prywatnych. Mówię o tym dla tego, że jeśli kogoś wywieje na farmę to może się okazać, że lokum oznaczone jako “z Internetem” bardzo różni się od oczekiwań (oczekiwanie: chcę robić videocalle kontra rzeczywistość: jak jest dobry wiatr to się załaduje email).
Koszty życia
Polski Business Insider niedawno zaklasyfikował Kapsztad na liście miast, gdzie możesz żyć za 1000 dolarów lub mniej. I rzeczywiście, masa osób żyje za tyle, a nawet dużo, dużo mniej w Kapsztadzie, tylko nie wiem, czy to w jakikolwiek sposób odnosi się do stylu życia na jaki liczy nomad cyfrowy. Wiadomo, że człowiek chce mieszkać w jakiejś fajniejszej dzielnicy, pojeść, popić, wziąć Ubera, pozwiedzać i doświadczyć życia kulturalnego.
17 tysięcy randów, bo na tyle mniej więcej przelicza się 1000 dolarów, to cena samego umeblowanego mieszkania z dwoma sypialniami w dobrym standardzie w okolicach centrum. Za umeblowaną kawalerkę w średnim standardzie zapłacilibyście około 10 tysięcy randów. Dodatkowo życie nie jest łaskawe dla singli, czyli ze względu na ceny wynajmu mieszkania 1000 dolarów na jedną osobę to raczej mało, ale już 2000 dolarów na dwie osoby mogłoby być bardziej okej.
Jeśli chodzi o koszty jedzenia na mieście czy produktów żywnościowych to są bardzo porównywalne do Polski. Ceny ekskluzywnych restauracji w Kapsztadzie są więc znacznie bardziej atrakcyjne dla Niemca czy Włocha, bo w tych krajach jedzenie na mieście jest dużo droższe. Tak samo ceny wydarzeń kulturalnych niewiele różnią się od tych polskich. Byłam w Polsce dwa miesiące temu, więc myślę, że mam dość dobre porównanie 🙂
Kapsztad czy nie Kapsztad?
Kapsztad jest super miastem, gdzie można wybrać się na wodne safari, posurfować, poopalać się, pochodzić po plaży, skoczyć ze spadochronem, polatać na paralotni, pochodzić po górach na niezliczonych szlakach i pojeść w rewelacyjnych restauracjach. Można tu też doświadczyć muzyki i wydarzeń z wielu różnych kultur RPA czy wykorzystać to miejsce jako bazę wypadową do innych atrakcji RPA. Moim zdaniem jest więc świetnym kierunkiem na kilka miesięcy życia.
Z drugiej strony dla Polaka, który zarabia w złotówkach, a nie euro, pod względem tego, co można wycisnąć z każdej złotówki nie przebije niektórych krajów Azji czy Ameryki Południowej. Dodatkowo polityka wizowa i fakt, że bez składania podania Polak może przyjechać tylko na 30 dni nie zachęca, do akurat tego kierunku. Czy o czymś zapomniałam? Co jeszcze chcielibyście wiedzieć? Zapraszam do zadawania pytań w komentarzach.
RPA nie jest najłatwiejszym krajem do życia. Jest więc wiele rzeczy, które irytują przybywających tu imigrantów. Dziś opowiem wam o 8 najważniejszych. Pamiętajcie, że człowiek się do wszystkiego może przyzwyczaić i nie ma miejsc idealnych. Chodzi o to, żeby żyć w takim miejscu, które pasuje nam. A mi RPA pasuje bardziej niż Polska.
Trzeba też pamiętać, że ja opowiadam o perspektywie człowieka z kraju “Zachodniego” (ten cudzysłów jest bardzo potrzebny jak się to piszę będąc z Polski, ale dobra). Dla wielu osób przeprowadzających się do RPA z innych krajów, gdzie żyje się gorzej, poza bezpieczeństwem te kwestie są znane, a nawet w RPA mniej dokuczliwe.
1. Bezpieczeństwo
Jak już mówiłam w poście o bezpieczeństwie dla turystów jest tu spoko na dwa czy trzy tygodnie. Jednak przy mieszkaniu w RPA bezpieczeństwo to kwestia numer jeden. Mieszkając w dużym mieście, gdzie nie ukrywajmy większość imigrantów mieszka, trzeba liczyć się z wieloma ograniczeniami.
Dom powinien być zabezpieczony podobnie jak domy sąsiadów. W zależności od miejsca, zabezpieczenia mogą obejmować kraty w oknach, ogrodzenia elektryczne, kamery, prywatną firmę ochroniarską, wysokie płoty czy nawet altanę z kratami. Mieszkania tak samo. Dodatkowo popularne są grupy sąsiedzkie, gdzie ludzie informują się o najnowszych przestępstwach i wspólnie pracują nad swoją paranoją w tym temacie.
Poza tym trzeba wiedzieć, w jakiej okolicy się znajdujemy. Tam, gdzie jest większa przestępczość należy na siebie dużo bardziej uważać. Ogólnie poza miejscówkami na wyjścia wieczorne raczej nie chodzi się po zmroku. Nawet w ciągu dnia człowiek też dwa razy pomyśli zanim wejdzie w pustą, wąską uliczkę.
Jak żyć? Na autopilocie. W Polsce przyzwyczajamy się np. do tego, żeby szukać kosza na śmieci pod zlewem. Nikt o tym nie myśli, ba, to zwyczaj, od którego za granicą trzeba się długo odzwyczajać. Tak samo człowiek automatyzuje inne zachowania i nawet o tym nie myśli.
2. Loadshedding
Za tą tajemniczą nazwą kryją się planowe cięcia w dostawie prądu. Loadshedding ma różne poziomy, a od poziomu zależy, ile razy w ciągu dnia zostanie wyłączona elektryczność. Okienko na wyłączenie elektryczności to zazwyczaj 1,5 godziny do 2 godzin. Każda strefa wie, kiedy elektryczność zostanie wyłączona, można się przygotować.
Loadshedding jest uciążliwy, bo trzeba pamiętać o ty, żeby zawsze mieć wszystko naładowane. Urządzenia powinno się wyłączyć samemu, zanim loadshedding nadejdzie, ale łatwo zapomnieć. Niestety czasem coś się może zepsuć przez to włączanie i wyłączanie. Nam raz poszedł się j*bać telewizor Loadshedding przychodzi i odchodzi, zmienia poziomy, raz jest lepiej, raz gorzej. Tak średnio jest to kilka dnia na dwa-trzy miesiące.
Czy można to przetrwać? Loadshedding, jak wszystko, najbardziej uderza w osoby bez pieniędzy. Gdy się pieniądze ma (normalne, typu klasa średnia), można się zabezpieczyć. Inwestuje się w powerbanki do telefonu, do laptopa, UPS podłączony do modemu zapewnia internet podczas cięć. Niestety dużo ludzi zamiast szukać rozwiązań woli marudzić i być wiecznie zaskoczonym. Tak już marudzą od 10 lat, bo od tylu loadshedding jest stałym punktem programu życia w RPA.
3. Wizy
Wizy to koszmar każdego imigranta. Nie ma znaczenie czy jesteś ekspatem, który przyjeżdża z super duper umiejętnościami czy kimś zupełnie innym, jeśli nie masz opcji złożenia papierów w ambasadzie ten temat Cię dopadnie. Co za problem składać papiery w ambasadzie? Ambasady nie są obcykane z wieloma typami wiz. Poza tym dochodzi koszt lotu i czas czekania poza granicami RPA, nawet kilka tygodni. Nie każdy może sobie na to pozwolić.
Imigrantom zostaje więc niesławny urząd imigracyjny, czyli Home Affairs. Oczekiwanie na wizy potrafi trwać miesiącami, a nawet latami. Stały pobyt to także prawdziwa odyseja, a obywatelstwo w tej chwili to już w ogóle zapomnij. Na spotkaniach imigrantów ludzie marudzą na wizy i lubują się w opowiadaniu strasznych historii. Tych ostatnich jest sporo, bo urząd często odrzuca podania, w których wszystko gra.
4. Słaby rynek pracy
Kiedy człowiek się gdzieś zadomawia, chciałby się też spełniać zawodowo. Niestety rynek pracy w RPA jest słaby, bo jest olbrzymie bezrobocie. Oczywiście wszystko zależy od branży, bo nie znam żadnego dewelopera, który marudzi. Ogólnie rzecz biorąc czy marketing, czy tłumaczenia czy zasoby ludzkie, ludzie mówią, że mało opcji. Jak się złapie pracę, która opłaca ubezpieczenie medyczne, plan emerytalny i jeszcze daje jakieś inne fajne benefity to ciężko ją zmienić, nawet jeśli jej nienawidzicie. A jak was zwolnią? No to wtedy ciężko znaleźć coś innego sensownego.
Dodatkowo obcokrajowców na wizach (w tym małżonków obywateli) nikt nie chce zatrudniać, bo na wizy czeka się długo i ogólnie sporo zachodu z tym wszystkim. Poza tym rynek lubi osoby z krajów anglojęzycznych do prac innych niż językowe/w turystyce. Nie ma znaczenia jak dobrze mówicie. To moim zdaniem jest większy trend, bo podobne zachowania widzę w stosunku do ludzi z RPA, dla których angielski nie jest pierwszym językiem.
5. Biurokracja
Wizy i problemu okołowizowe wpisują się w większy trend okropnej RPAńskiej biurokracji. RPA ma piękne prawodawstwo, które w teorii sprawia, że wszystko jest cacy, ale w praktyce kreuje masę problemów i opóźnień. Załatwienie czegokolwiek oznacza bardzo długie kolejki i czasami miesiące absurdów.
Obcokrajowcy mają jeszcze gorzej. Wiele urzędów określa warunki uzyskania danego dokumentu np. prawa jazdy czy załatwienia czegoś, dla dwóch najpopularniejszych wiz – studenckiej i pracowniczej. W związku z tym osoby na innych wizach muszą się strasznie gimnastykować, żeby coś załatwić. Nie pomaga ogólny strach przed obcokrajowcem, że coś chachmęci, bo może w kraju jest nielegalnie albo kradnie i potem będą kłopoty? Lepiej odesłać go z kwitkiem.
6. Podejście do zwierząt
Ten temat jest bardzo złożony. Myślę, że łatwo sobie przyjechać z Anglii i oceniać, jak tu wielu ludzi traktuje zwierzęta. Niestety często ludziom żyje się tragicznie i trudno oczekiwać, żeby mieli empatię dla bezdomnych zwierząt. Upadlające warunki życia upadlają człowieka. Łatwo sobie mówić, że my byśmy byli inni, ale sądzę, że to tylko myślenie życzeniowe.
Poza tym w RPA bardzo widać, że gdy ludzie mają pieniądze, niezależnie od czynników kulturowych traktują zwierzęta jak członków rodziny. Z drugiej strony i w największej biedzie widać ludzi, którzy o dobrobyt zwierząt walczą. Ja wiem, że długo owijam w bawełnę, ale chodzi o to by nie stygmatyzować biedy i nie wyciągać np. krzywdzących wniosków kulturowych. A jeśli myślicie, że w Polsce zwierzętom się dobrze żyje to zapraszam na profile społecznościowe Dioz.pl.
Więc co jest nie tak z tym podejściem? Psy w dzielnicach z dużą przestępczością traktuje się tylko i wyłącznie jako maszyny obronne. Takie zwierzęta są często źle traktowane, żyją na łańcuchu, czasem nie mają schronienia czy wody. Jest też masa bezdomnych psów i kotów, które rozmnażają się w błyskawicznym tempie. Sterylizacja kosztuje i w ogóle kogo to interesuje. Walki psów to kolejny problematyczny trend.
7. Podejście do drugiego człowieka
Mimo różnorodności i ogólnej tolerancji w RPA, nazywanego Tęczowym Narodem, ludzie grupują się wedle przynależności kulturowej, religijnej czy językowej. Nie mówię tu o pracy, bo w pracy wszyscy się dogadują i w ogóle wszystko cacy. Poza pracą jednak widać, że kraj nie jest wcale taki otwarty. Małżeństwa mieszane, nawet tyle lat po upadku apartheidu, dalej są raczej wyjątkiem od reguły. Jest dużo stereotypów i krzywdzących przekonań idących w różnych kierunkach.
Dla obcokrajowców nie do końca świadomych tego wszystkiego jest to dziwne. Najbardziej zróżnicowane grupy, które znam, to zawsze grupy z obcokrajowcami. Lokalsi w takich grupach często żyli lub mieszkali za granicą, mają partnera z zagranicy, są otwarci na ludzi bo mają jakąś pasję czy hobby albo po prostu są bardziej przyjaźni niż typowy RPAńczyk, który najlepiej czuje się z kulturowo jednolitą paczką z liceum. Znam też wykładowców, którzy nie pozwalają się studentom grupować do pracy w grupach, żeby ich trochę wyciągnąć z własnych baniek.
8. Bezdomność i bieda
Podczas mieszkania w RPA bieda w oczy kole. Na początku człowiek chce każdemu pomóc, wszystko zmienić, psioczy na miejscowych za znieczulicę. Jednak prędzej czy później i jego ta znieczulica łapie. Inaczej nie da się tu żyć. Myślę, że najlepszym kompromisem jest rozsądne pomaganie i udzielanie się w różnych organizacjach bez jednoczesnego kłócenia się z tym czy innym miejscowym, który nie robi nic.
Oczywiście ze względu na apartheid bogate dzielnice są daleko od tych biedniejszych, ale biedę widać wszędzie na przykład przez bezdomność. Bogaci ludzie dalej chcą odpychać od siebie problem i udawać, że żyją w Szwajcarii, ale prawo jest coraz bardziej pomocne w stosunku do bezdomnych i nie traktuje ich równie strasznie, co kiedyś. Choć dalej zdarzają się przymusowe relokacje.
Mam nadzieję, że ta lista była ciekawa. W następnym poście opowiem wam, co obcokrajowcy w RPA lubią. Macie jakieś pytania? Co z wyżej wymienionych byłoby wam najciężej znieść? Dajcie znać w komentarzach.
Przyszła pora na kolejny wywiad. Tym konkretnym jestem podjarana nawet bardziej niż zwykle, bo moja rozmówczyni, Justyna (Justandfamily) opowiedziała mi nieco o kulturzeZulusów. Jej mąż jest w połowie Xhosa, a w połowie Zulusem, ale identyfikuje się jako Zulus. Dodatkowo Justyna mieszka w Kwa-Zulu Natal, czyli w prowincji, z której nie miałam jeszcze gościa ani gościni.
1. Jak to się stało, że zamieszkałaś w RPA?
Mój mąż jest z RPA, ale poznaliśmy się w 2006 w UK. Mieszkaliśmy najpierw w West Sussex, a potem West Yorkshire. W 2008 urodziła się nasza pierwsza córka, Ania. Pod koniec 2011 roku mój mąż musiał wrócić do RPA z powodu rodzinnych interesów. Przez dwa lata byliśmy w związku na odległość i lataliśmy do siebie na dłuższe i krótsze wakacje. Pod koniec 2012 roku okazało się, że znowu byłam w ciąży! Byliśmy bardzo szczęśliwi, choć to była niespodzianka. Na urlopie macierzyńskim, kiedy Oliver miał 2 miesiące, pojechałam z dziećmi dołączyć do męża w RPA. Przedtem byłam tam kilka razy, ale to tylko ma wakacje. Po tej ostatniej wizycie nigdy nie wyjechaliśmy. W październiku tego roku minie nam 9 lat w RPA. Tu urodziło się nasze trzecie dziecko, córka Luna.
2. Czy odczuwasz jakieś różnice kulturowe między Tobą a Twoim mężem? Jeśli tak, jaką one grają rolę w twoim związku?
Jesteśmy małżeństwem od 13 lat i uważam, że najważniejsze w związku mieszanym są równowaga i szacunek dla swoich kultur. Mój mąż wyznaje wartości tzw. zachodnie i mamy takie same poglądy na życie. Kiedy są jakieś rodzinne uroczystości, podporządkowujemy się tradycjom. Ja robię to, czego oczekuje się od zuluskiej żony „makoti”, czyli muszę nosić „doek” (chustkę) na głowie żeby zakryć włosy i nie mogę nosić spodni. Mężatki nie mogą też nosić bluzek czy sukienek bez rękawów, krótkich, lub z dużymi dekoltami.
Podczas uroczystości mężczyźni i kobiety siedzą osobno. Tradycyjne rodziny są duże, więc trzeba sporo gotować. Moje miejsce jest w kuchni z innymi makoti. Gdy jedzenie jest gotowe przynoszone jest mężczyznom i podawane w kolejności od najstarszego do najmłodszego. Takie uroczystości nie zdarzają się często więc nie mam z tym problemu. Rozumiem i szanuję kulturę zuluską, nawet gdy coś do końca nie ma to dla mnie sensu.
W naszym małżeństwie wszystko jest zbalansowane kulturowo – jemy dania typowo polskie czy europejskie, ale i afrykańskie. Jest dla nas ważne, aby nasze dzieci znały swoje polskie i afrykańskie korzenie. Nasze pociechy mają także imiona Zulu, z których każde ma przypisane znaczenie. Nasza pierwsza córka to Anna Amahle, a Amahle znaczy „piękna”. Imię Zulu Olivera to Siyamthanda, czyli „kochamy go/ją”, a Luna to skrót od Lunathi, co znaczy „Bóg jest z nami”.
3. Czy Twoje dzieci urodziły się w RPA? Jak oceniasz tutejszą opiekę okołoporodową i sam poród pod względem medycznym?
Mąż Justyny z Anią i Oliverem oraz nosorożcem w tle
Ania i Oliver urodzili się w UK, a Luna tutaj. Opiekę w ciąży mogę porównać do tej w UK . W UK opieka zdrowotna jest za darmo, a tutaj musiałam płacić za wszystko – za każdą wizytę, badanie krwii, usg. Nie mamy medical aid, czyli prywatnego ubezpieczenia zdrowotnego. W UK chodziłam do położnej, a tutaj do lekarza położnika. System i jakość opieki są na podobnym poziomie.
Przy całej trójce dzieci miałam porody naturalne, choć za każdym razem sztucznie wywoływane, bo byłam po terminie. Jedyna różnica jest taka, że w RPA przy porodzie jest lekarz prowadzący ciąże, a położne grają tutaj drugie skrzypce.
Sam szpital był okej, a jedzenie bardzo dobre. Dziecko po porodzie jest zabierane na oddział pediatryczny bez względu na stan zdrowia. Musi zostać zbadane i być obserwowane przez pielęgniarki. Mama w tym czasie powinna odpoczywać. Ja jednak chciałam szybko Lunę z powrotem i kilkakrotnie dzwoniłam na pielęgniarki z niecierpliwością, by w końcu mi ją dali.
4. Twoje dzieci chodzą w RPA do szkoły. Co myślisz o tutejszym systemie edukacyjnym?
Ania w szkole na Heritage Day, czyli Dniu Dziedzictwa
Ania jest w 9 klasie (odpowiednik polskiego liceum), a Oliver w 3 klasie podstawówki. Ania w zeszłym roku była w innym liceum, w żeńskiej szkole z internatem, która z powodów mieszkaniowych była dla nas jedyną możliwością. Szkoła z internatem to było ciężkie przeżycie, ale nie wiem dla kogo bardziej 😀 Ania była zadowolona – otoczona koleżankami, miała dużo różnych zajęć pozaszkolnych. Teraz mieszkamy na południowym wybrzeżu i mam moje najstarsze dziecko w domu. Jestem bardzo szczęśliwa z tego powodu.
Ania i Oliver chodzą do prywatnej szkoły. Z pewnością poziom edukacji w szkołach prywatnych jest wysoki, klasy są małe około 20 uczniów, a nauczyciele zawsze dostępni dla rodziców. Można im wysłać maila z uwagami i w ciągu kilku godzin otrzyma się odpowiedź.
Dzieci tutaj mają lekcje w-fu na dworze. Rok szkolny podzielony jest na 4 kwartały – zaczyna się w styczniu i kończy się na początku grudnia. Pierwszy kwartał to pływanie bo mamy lato, później piłka nożna, hokej na trawie, a 4 kwartał to pływanie i rugby.
Ogólnie jestem bardzo zadowolona z tutejszego systemu edukacyjnego, jest porównywalny z europejskim. Moje dzieci uczą się po angielsku i mają dodatkowy język, afrikaans.
5. Twój mąż jest Zulusem. Opowiedz trochę o tej kulturze.
Ojciec mojego męża był Zulu, a mama Xhosa. Mąż uważa siebie za Zulu. Kultura jest kolorowa, dziewczyny noszą kolorowe korale, wszyscy często śpiewają i tańczą. Moim ulubionym aspektem tej kultury jest taniec. Lubię obserwować tancerzy Zulu. Zazwyczaj grupa tancerzy czyli dziewczyny z chłopakami albo sami chłopcy tańczą do muzyki z bębnów. Pamiętam, że kiedy pierwszy raz widziałam takich tancerzy byłam pod ogromnym wrażeniem. Dźwięki tych bębnów są bardzo specyficzne i często aż mam od nich gęsią skórkę.
6. Czy są jakieś zuluskie święta czy obchody, o których chciałabyś opowiedzieć?
Z rodziną
Opowiem Wam o Imbeleko. Podczas tej uroczystości żona i dzieci są przedstawione przodkom. Według tradycji powinno to być zrobione jak dziecko ma 10 dni, ale nikt tego już nie przestrzega. Żeby zorganizować taką imprezę potrzeba dużo oszczędności i pracy – obchody trwają 2 dni. Zaczynają się w piątek a kończą w sobotę wieczorem.
Wszystko odbywa się w okrągłym domu, gdzie po jednej stronie siedzą kobiety a po drugiej mężczyźni. Każda osoba, która jest przestawiana przodkom musi mieć swoje zwierzę, które będzie złożone w ofierze. Mój mąż miał woła i owce, moje dzieci kozy, a ja owcę. Podczas ceremonii jest palona suszona szałwia tak, aby powstał dym. Potem głowa rodziny mówi do przodków. W naszym przypadku był to najstarszy brat mojego męża, który opowiadał przodkom o naszej rodzinie i prosił żeby chronili nas od złego. Ja z dziećmi siedziałam na dywanie z trawy. Małe zwierzęta zostały zabite w środku. Ja i dzieci mogliśmy wyjść, aby tego nie oglądać.
Zachowuje się żółć i kawałek wątroby z każdego zwierzaka. Na zdjęciach możecie zobaczyć nadmuchany woreczek żółciowy doczepiony do guzika mojej bluzki – oznacza on, że poświęcone zwierzę zostało zaakceptowane. Aby rytuał mógł się dopełnić, trzeba się napić żółci swojego zwierzęcia i zjeść kawałek wątroby. Reszta żółci jest kropiona na ręce i nogi, a tego wieczoru nie można się myć.
Podczas ceremonii serce waliło mi jak młotem, ale musiałam podtrzymać honor białych kobiet. My też jesteśmy waleczne i odważne. Żółć jest naprawdę gorzka! Wątroba nawet nie wiem jak smakuje, bo ten mały kawałek połknęłam. Na drugi dzień dostaliśmy bransoletki ze skóry naszych zwierzaków nazywane isiphandla. One oznaczają, że było się w kontakcie z przodkami. Nie wolno tych bransoletek przecinać albo próbować zdjąć, to one same mają odpaść. Kiedy to się stanie powinny zostać spalone w okrągłym domu.
Na zdjęciu widać bransoletki isiphandla i woreczek żółciowy na bluzce Justyny
Ja nosiłam swoje bransoletki przez 3 miesiące. W końcu teściowa powiedziała mi, że mogę już je zdjąć, bo noszę je przez długi czas. Kiedy bransoletka była sucha to wcale mi nie przeszkadzała. Najgorsze było, kiedy skóra zaczęła cuchnąć. Lokalne kobiety poradziły mi żeby smarować je octem. Po dwóch dniach już nie było problemów. Muszę wam przyznać, że tymi bransoletkami budziłam zainteresowanie ludzi, którzy mnie nie znali. Nie wierzyli mi, że jestem makoti.
7. Opowiedz nam o Margate, gdzie mieszkasz i o prowincji KwaZulu-Natal
Patrzcie, jak zielono w KZN
Kiedyś mieszkaliśmy na wsi, w Umzimkhulu. Aktualnie żyjemy w Margate. To małe miasteczko na południowym wybrzeżu, często odwiedzane przez turystów. Mieszkamy tutaj od stycznia i już się zadomowiliśmy.
Latem bywało ciężko z powodu upałów (przypis Magdy – styczeń to lato w RPA). Czasami wilgotność była tak wysoka, że pranie nie schło mimo 40 stopni. Musiałam wszystko prać po raz drugi bo zaczynało butwieć.
Prowincja KwaZulu Natal jest znana z plaż, Gór Smoczych i sawanny. Kilka tygodni temu nasza prowincja bardzo ucierpiała z powodu powodzi. Setki domów zniszczonych, setki ludzi straciło życie. Osobiście nie byłam dotknięta powodzią, ale moje dzieci nie chodziły do szkoły, a drogi były zalane. Takiego deszczu nigdy nie widziałam, padało non stop przez 5 dni z różnym natężeniem.
Jednej nocy nie mogłam spać, bo martwiłam się o nasze bezpieczeństwo. Mieszkamy na parterze i już rozmawiałam z sąsiadka czy będziemy mogli się u niej schronić, jeśli nas zaleje. Spakowałam nawet torbę z najważniejszymi rzeczami.
8. Za co najbardziej cenisz RPA?
Wszystkie dzieci Justyny razem
Najbardziej cenię to, że tu w końcu znalazłam swoje miejsce na ziemi u boku mojego męża! Piękno tego kraju zapiera dech w piersiach. Uwielbiam siedzieć na ławce i patrzeć na fale ocean. Prawie każdego dnia idziemy spacerkiem na plażę. Nawet mała Luna reaguje na fale i jest nimi niesamowicie podekscytowana.
9. Co Ci się najmniej tu podoba?
Najmniej podoba mi się biurokracja. Wszystko zajmuje bardzo dużo czasu i muszę mieć ogromne zapasy anielskiej cierpliwości.
Kolejna rzecz to load shedding, czyli planowe przerwy w dostawie elektryczności. RPA nie daje rady wyprodukować wystarczająco dużo prądu w związku z tym wyłączają prąd na 2,5h, czasami nawet po kilka razy dziennie!
Następną rzeczą której nie lubię jest przestępczość. Niedawno chcieli ukraść nasz samochód, gdy jechał nim mój mąż. Jest on dobrym kierowca i udało mu się uciec. (Przypis Magdy – tu chodzi o carjacking, rodzaj przestępczości w RPA, gdzie przestępcy otaczają samochód i wymuszają na kierowcy porzucenie go, często mają broń). Podczas lockdownu napadnięto na nasz sklep z bronią w ręku. Mieliśmy szczęście, bo nikt nie odniósł żadnych obrażeń. Ukradziono jedynie pieniądze i papierosy.
10. Czy jest coś, co chciałabyś powiedzieć polskiemu czytelnikowi na temat RPA? Ten kraj kojarzy się w Polsce raczej negatywnie.
Ludzie mają głupie skojarzenia, kilkakrotnie mnie pytano jak się żyje Afryce. Takie pytanie od razu sprawia, że nie mam ochoty rozmawiać z daną osobą. Mieszkam w państwie RPA, a Afryka to kontynent!
RPA to jedno z najlepiej rozwiniętych państw na tym kontynencie. Każdy może znaleźć co lubi – góry, plaże, duże miasta, festiwale, koncerty, restauracje albo można zabrać namiot i wybrać się na prawdziwa przygodę.
Naprawdę jest w czym wybierać – najlepiej przekonać się samemu i wyrobić sobie własną opinię na temat RPA, a nie powtarzać zasłyszane historie. Podróże kształcą!
Na każdy kraj można marudzić albo wychwalać go pod niebiosa. Prawda jest taka, że gdziekolwiek byśmy nie mieszkali, coś nam nie będzie pasować. Trzeba po prostu wybrać taki kraj, gdzie w miarę odpowiada nam zestaw plusów i minusów. Oczywiście najłatwiej jest, gdy tym krajem jest nasz rodzinny, ale życie jest jedno, więc jeśli tak nie jest, warto rozważyć opcje.
Okej, nie będę już dziś więcej filozofować 😀 Zamiast tego, opiszę wam fajne RPAńskie pomysły ułatwiające tu życie. Oczywiście fajność też może być subiektywna, ale to jej można oczekiwać od formy takiej jak blog 😉 Post jest zainspirowany filmikiem Joanny Strózik, bo wiele rzeczy, o których wspomina w Australii zgadza się z tym, co mamy tutaj. Podejrzewam, że to wszystko brytyjskie wpływy kolonialne.
1. Kranówka w restauracjach
Może jestem dziwna albo mam jakiś wydyganych rodziców, ale ja w Polsce byłam uczona, żeby wody z kranu nie pić. Jeden rodzic miał w pewnym momencie w domu filtr do wody, inny inwestował w butelkowaną mineralną. Jeśli wybucha wam mózg po poprzednim zdaniu to dwa domy wynikają z tego, że moi starzy są po rozwodzie.
Anyway. Tutaj kranówkę piję się normalnie. Jest też powszechnie dostępna w restauracji w stylu francuskim, czyli można o nią poprosić i jest za darmo. Jeśli macie ochotę ugasić pragnienie darmową kranówką, prosi się o tap water i kelner nam przyniesie. Większe pasożyty cyfrowo-nomadyczne po zamówieniu jednej kawy piją tylko to, pracując z kawiarni i zajmując stolik całymi godzinami.
Co ciekawe, gdy w 2018 moja prowincja borykała się ze straszna susza, przestano podawać wodę z kranu w wielu restauracjach w Kapsztadzie i okolicach. Dostępna była wtedy tylko woda butelkowana, co bardzo oburzało klientów przyzwyczajonych do tej opcji kranówki. Susza była wtedy naprawdę straszna i przewidywano, że Kapsztad w Dniu Zero zostanie pierwszym miastem na świecie, w którym skończy się woda. Nie skończyła się tylko dzięki różnym interwencjom technologicznym i opadom, które w końcu nadeszły.
2. Płatności bezgotówkowe
Karty dotykowe znacie na pewno i z własnego podwórka. W RPA rozwinęły się także inne opcje płatności bezgotówkowych, zwłaszcza płatności apkami takimi jak SnapScan czy Zapper. Jest to bardzo popularne na wszelkiego rodzaju marketach i w bardziej nowoczesnych miejscówkach, ale z tej opcji korzystają też sklepy internetowe i organizacje dobroczynne. Dodatkowo coraz więcej miejsc w miastach decyduje się na całkowite wycofanie gotówki jako formy płatności i informują klientów “We’ve gone cashless!”. Wbrew pozorom jest to mało irytujące, bo człowiek jednak prędzej zapomina portfela niż telefonu.
Taka forma płatności jest bardzo wygodna. Po zeskanowaniu kodu QR danej restauracji na rachunku czy specjalnym stojaku, wpisujecie sumę, dodajecie napiwek i tyle. Można też szpanować i płacić smart zegarkiem, jak mój mąż. Olbrzymim pomocnikiem w rozwoju tej dotykowej technologii była oczywiście pandemia. Nawet przed nią jednak dużo biznesów widziało w niej jej wartość. Miejsca, które nie mają gotówki są naturalnie mniej narażone na napady rabunkowe, które niestety się zdarzają. W miejscach, gdzie wciąż trzymana jest gotówka często widać informację, że kasjer nie ma klucza do sejfu, aby zniechęcić różnych gagatków.
3. Poświadczanie zgodności kopii z oryginałem
Poświadczanie zgodności kopii z oryginałem, czyli uwierzytelnianie jest tu super łatwe. Potrzebny jest wam commissioner of oaths, a wielu pracowników zaufania publicznego ma ten tytuł. Najłatwiej pójść na policję z oryginałem i kopią i poprosić o takie poświadczenie. Tutaj nazywamy to certified copy.
To uwierzytelnienie jest potrzebne dość często przy załatwianiu spraw urzędowych, tak samo jak oświadczenie pod przysięgą (affidavit). Kiedy coś wyjaśniacie, wiele urzędów prosi was o oświadczenie na piśmie pod przysięgą. To jest tak na wszelki wypadek, żeby było wiadomo, że mówicie prawdę. Może to być np. oświadczenie, że mieszkacie z mężem, bo sam fakt małżeństwa tu nie wystarcza. To też załatwicie na posterunku policji.
4. Zakupy online i prywatne usługi kurierskie
Zastanawiałam się, czy dodać ten punkt, bo to, że prywatne usługi pocztowe działają super wynika z tego, że poczta tradycyjna jest beznadziejna 😀 W każdym razie prywatne usługi pocztowe i kurierskie są ekstra rozwinięte. Można dostać coś z innej części kraju czy od osoby prywatnej czy od biznesu, nawet w ciągu 24 godzin. Oczywiście to zależy kto i co, ale jak wam zależy na czasie to naprawdę bardzo pomaga w życiu.
Świetne usługi kurierskie to też zachęta do wszelkiego rodzaju zakupów online. Nie pamiętam, kiedy ostatnio poszłam do sklepu po coś w stylu czajnik, toster, farba do włosów czy nawet szampon. Najbardziej opłaca się zamówić online i nie trzeba długo czekać. Czasami pobierana jest opłata manipulacyjna, ale zazwyczaj sklepy mają minimalną kwotę zamówienia, przy której wysyłka jest darmowa. Tak kupujemy też jedzenie i bardzo to sobie chwalimy, jeśli chodzi o oszczędzanie czasu.
Jeszcze jedna ciekawostka pocztowa: kody pocztowe przypisywane są do całej dzielnicy lub nawet całego małego miasteczka, a nie do ulic.
5. Pomoc w domu
W RPA tzw. klasa średnia i wyżej jest przyzwyczajona do zatrudniania kogoś, kto pomaga w domu. Najbogatsi mają cały szereg osób, kiedyś np. uczyłam francuskiego dziecko, którego rodzina zatrudniała au pair, korepetytorów, ogrodnika, sprzątaczkę (na stałę) i osobę od obowiązków domowych (np. od planowania i kupowania jedzenia). Pani domu nie pracowała z wyboru i myślę, że miała fajne życie, robiąc to, co lubiła.
I w przypadku kurierów i tutaj, to wszystko jest możliwe dzięki niskim zarobkom osób wykonujących prace nie wymagające specjalnych kwalifikacji. Dlatego moim zdaniem bardzo ważne jest, żeby nie płacić ludziom ustawowej stawki minimalnej w wysokości 23.19 randów (6 PLN) za godzinę, tylko wynagradzać ich godnie. My się zawsze tego trzymamy. Dobra, odrobione sygnalizowanie cnoty na dziś. To był sarkazm. Serio to jest super ważne w każdym kraju pomyśleć o człowieku, a nie tylko o pieniądzach, oczywiście w miarę własnych możliwości!
Mimo przydługiego wstępu, uważam, że społeczne przyzwolenie na pomoc w domu jest mega pozytywne. Często widzę panie w polskim internecie przekrzykujące się tym, która się bardziej poświęca dla domu i rodziny i ośmieszające kobiety, które mają kogoś do pomocy. To samo słyszę tu… ale tylko od kobiet z Europy Wschodniej. Moim zdaniem ludzie pracujący czy rodzice czy nie, powinni mieć taką pomoc, jaka im potrzebna i nie ma w tym żadnego wstydu. W RPA czy zatrudniasz osobę sprzątającą czy niańkę nocną czy babysitter, żeby wyjść na randkę z mężem, nikt Cię nie będzie oceniał. Ba! Raczej w drugą stronę, jeśli Cię stać, nikt nie zrozumie, czemu sam(a) sprzątasz dom.
Podsumowanie
Oczywiście, fajnych pomysłów w RPA jest na pewno więcej, ale akurat te są mojemu sercu najbliższe. A wy co najbardziej lubicie w Polsce albo w kraju, w którym mieszkacie? Co wam najbardziej ułatwia życie? Dajcie znać w komentarzach.
Jakby ktoś was zapytał o polskie smaki, to co byście wymienili? Ja na pewno twaróg z powodów, które wymieniłam w poście 5 rzeczy, które najbardziej zaskoczyły mnie w RPA. Smaki RPA na pewno są bardzo zróżnicowane, bo jest to kraj wielokulturowy, co podkreślam do znudzenia. W związku z tym lista ta będzie dość subiektywna – rzeczy, które mi kojarzą się z RPA i które najczęściej widzę jedzone w moim środowisku. Nie będę też pisała o specjalnych daniach czy wypiekach, bo o tym myślę, że zrobię osobne posty.
1. Biltong
Czy mi się to, jako wegetariance, podoba czy nie, biltong jest równie ważny w RPA jak w Polsce kiełbasa. Biltong to suszone mięso w specjalnych przyprawach. Znajdziecie go w każdym sklepie osiedlowym, na każdym wydarzeniu i na każdej stacji benzynowej. Taki najpopularniejszy biltong jest z wołowiny, ale robi się go też z wielu innych zwierząt np. kudu, antylopy, strusia czy ryby. Teraz można też dostać wegańskie biltong grzybowy, który jest całkiem dobry.
2. Rosjanie
Russians (Rosjanie) to kolejny rodzaj mięsa, który można kupić w RPA. Te kiełbaski przybyły do RPA z rosyjskimi lub polskimi imigrantami żydowskiego pochodzenia. Wizualnie jest to podobne do kiełbasy z grilla. To danie zrobiło furorę na świecie w zeszłym roku, kiedy rosyjski vlogger sprzedał fake info, że w RPA je się Rosjan. Wśród Rosjan wywołało to spore oburzenie i mimo że niby wszystko wyjaśniono, jak to z fake newsami bywa, niektórzy dalej w to wierzą.
3. Ruski
Ruski (wymawiaj raski, nie ruski :D), czyli spolszczone rusks to takie jakby suche ciastkowe herbatniki czy pieczone kawałki chleba. Znajdziecie je praktycznie w każdym Airbnb w mojej prowincji. Często je się je do kawy albo jako przekąskę. Występują w różnych odmianach, zupełnie bez niczego albo z bakaliami. Trzeba uważać jak się je je, bo można sobie na nich połamać zęby.
4. Słodkie ziemniaki
Słodkie ziemniaki są bardzo popularne. W restauracjach często podaje się z nich frytki. Można je też przygotować na braai czyli grillu. Często je się je bez obierania ze skórki. Nie jestem jakąś wielką fanką.
5. Marula
Drzewo maruli daje owoce, a z owoców robi się różne przysmaki. Jednym z najpopularniejszych jest kremowy likier Amarula, o tym smaku produkuje się też czekoladki i krówki (fudge). Można też je zjeść jako owoce, ale nie są w tej formie popularne w całym kraju.
6. Pap
Pap jest robiony z grubo utartej kukurydzy. To taki typ węglowodanów, który sam w sobie nie ma aż tak mocnego smaku. Bardzo dobrze łączy się on z wieloma potrawami. Ja go lubię z gulaszem z gotowanych warzyw, czyli chakalaka (przypominaj, że na blogu jest na chakalakę przepis).
7. Rooibos
Rooibos to roślina, które rośnie w fynbosie, czyli typie roślinności charakterystycznym dla mojej prowincji, Przylądkowo-Zachodniej. Z rooibos robi się napar potocznie nazywany herbatą, choć po polsku byśmy to raczej nazwali herbatką. Ma on specyficzny ziemisty smak. Rooibos jest mocno lansowanym produktem eksportowym, więc robi się z nim słodycze, kosmetyki i napoje, w tym wysokoprocentowe.
8. Awokado
Awokado można znaleźć na całym świecie. W RPA ma jednak dość znaczący status, bo bardzo często je się je na przykład, na śniadanie. Wtedy często podaje się je z solą z pieprzem i cytryną. O awokado jest dużo żartów o tym jak nigdy nie jest w sam raz, bo jest albo niedojrzałe albo przejrzałe. W sklepach można kupić tańsze awokado, które jeszcze musi dojrzeć albo droższe, dojrzałe i gotowe do spożycia (byle szybko!). Dodaje się je też często jako dodatek do pizzy czy do sushi.
9. Dynia piżmowa
Dynia piżmowa, czyli butternut, często je się jako warzywo na braai, czyli grillu. W restauracjach też jest często podawane jako opcja warzywna. Popularna jest także w postaci zupy. Ja za tym smakiem jakoś super nie przepadam bo ma konsystencję papki dla dziecka, ale zjem od czasu do czasu.
10. Granadilla
Granadilla to nie jest to samo co passiflora czy marakuja. Pochodzą z tej samej rodziny, ale trochę się różnią. Z grenadilli można łatwo znaleźć smoothie, lody czy jogurt. Ma takie specyficzne pestki i słodkawo-kwaskowaty smak. Ja bardzo lubię sam owoc i chętnie jem w sezonie czyli zimą (czerwiec, lipiec, sierpień).
A jakie są wasze ulubione smaki tam, gdzie mieszkacie? Z czym wam się kojarzy to miejsce? Bez czego nie moglibyście żyć? Dajcie znać w komentarzach.
Zanim przejdę do tematu, w ramach autopromocji polecam mój felieton o byciu Polką i stereotypach za granicą. To mój debiut w Klubie Polski na Obczyźnie, do którego niedawno dołączyłam.
Tymczasem dzisiejszym tematem jest to, co zdziwiło mnie po przyjeździe do RPA. Przed przyjazdem głównie straszono mnie bezpieczeństwem i problemami z wizami, więc byłam przygotowana tylko na problemy związane z tymi kwestiami.
1. Obsesja dowodu zamieszkania (proof of residence)
Z prośbą o dowód zamieszkania spotkałam się niezwykle szybko. Próbowałam kupić lokalną kartę SIM, gdy poproszono mnie o niego po raz pierwszy. Jakoś udało mi się namówić Panią, by ją sprzedała na adres podany bez odpowiednich dokumentów, głównie dzięki lokalnej koleżance, która miała dobrą bajerę.
Co to jest dowód zamieszkania? Dowód tego, gdzie mieszkacie. Niestety są określone zasady tego, co może taki dowód stanowić. Przez lata stawały się one coraz bardziej zawężone. W teorii wszystko jest proste, bo wystarczy na przykład rachunek telefoniczny czy inny z waszym imieniem nazwiskiem oraz adresem… Tyle, że wiele miejsc wymaga dowodu zamieszkania, żeby wprowadzić wasz adres do bazy danych. Trochę zamknięte koło.
Dowodem może być też np. umowa najmu, ale ludzie chętnie wynajmują kątem, więc nie zawsze to będziecie mieli. W tej chwili zdobycie dowodu zamieszkania jest dla mnie znacznie mniejszym problemem, ale były takie czasy, że wyłam do księżyca, bo np. wynajmowałam u kogoś pokój na lewo, a bez dowodu zamieszkania odmawiano mi założenia konta w banku. Bez konta w banku pracodawca nie chciał podpisać umowy i tak w koło Macieju.
Dowód zamieszkania jest potrzebny, gdy podpisujecie jakąkolwiek umowę – najmu czy na telefon, wszelkim urzędom, bankom. Po co? Tak w wielkim skrócie po to, żeby mogli się z wami skontaktować, jeśli coś nabroicie. Na przykład nie można się zapisać bez niego na test na prawo jazdy, żeby mandaty szły tam, gdzie trzeba, jeśli je dostaniecie.
2. Elektryczność na prepaid
Kiedy pierwszy raz skończyła mi się elektryczność nie miałam pojęcia, myślałam, że to awaria. Ta sama koleżanka z bajerą z poprzedniego punktu wyjaśniła mi, że muszę iść kupić elektryczność. Poszłam do sklepu, ale odesłano mnie do domu, bo nie spisałam numeru licznika. Nie wiedziałam wtedy, że elektryczność jest przypisywana do konkretnego licznika i im więcej jej zużywacie tym więcej kosztuje was jednostka elektryczności.
Aby wbić nowe jednostki dostajecie specjalny kod, który trzeba nabić w licznik. Elektryczność można kupić nawet w małych sklepikach osiedlowych, supermarketach, na stacjach benzynowych czy w apce waszego banku. Trochę trwa przyzwyczajenie się do tego systemu i początkowo nagminnie zdarzało mi się, że elektryczność mi się po prostu kończyła. Czasem oczywiście akurat wtedy, kiedy była najbardziej potrzebna.
3. Sprawy bankowe
Dowód zamieszkania to był pierwszy szok w banku, kiedy zakładałam konto poproszono mnie też o potwierdzenie wizy. Musiałam przedstawić zaświadczenie od pracodawcy, że dalej u niego pracuję, mimo że wiza była nówka sztuka. Najbardziej jednak zaskoczyły mnie wysokie opłaty bankowe np. przy wyciąganiu pieniędzy z konta czy przy przelewach. Moje pierwsze konto dawało mi opcję bodajże 10 transakcji miesięcznie za darmo, a potem trzeba było płacić. Tak samo wyciągnięcie pieniędzy z bankomatu nie należącego do waszego banku jest zazwyczaj stosunkowo drogie. To samo dotyczy kart zagranicznych.
Kolejną ciekawostką była opcja tzw. cashbacku w supermarkecie. Jest to tańsza opcja niż wyciągnięcie pieniędzy z bankomatu innego banku. Płacąc za zakupy kartą po prostu prosicie o cashback w pewnej wysokości i dostajecie gotówkę z kasy. Ta suma jest po prostu dodana do waszego rachunku za zakupy. Opcja ta nie jest zbyt lubiana przez kasjerów, bo często potrzebują autoryzacji od menadżera i zajmuje ona sporo czasu.
Ostatni punkt to zdecydowanie wymiana pieniędzy na czy z innej waluty. Jeśli jesteście turystami nie ma z tym żadnego problemu, ale jak macie wizę to zaczynają się schody. Poza paszportem w zależności od wizy należy przynieść do kantoru szereg dokumentów. Dlaczego? No bo chcą wiedzieć skąd te pieniądze macie i czy aby nie kradzione. Podobno jak się nie ma wizy, która pozwala pracować to wam w ogóle nie wymienią.
4. Sprawy serowo-nabiałowe
Dla kogoś, kto mieszka w Polsce albo w Europie i je nabiał, możliwość dostępu do nabiału może wydawać się błaha. Ja jednak po tylu latach deprawacji mam mokre sny na temat kefiru czy twarogu. No dobra, to o co chodzi z tym nabiałem w RPA? Oczywiście jest, ale po pierwsze ser najczęściej kupuje się w kostce i kroi samemu w domu. Nie ma w supermarketach czy sklepach żadnych pań plasterkujących, a sery do kupienia w plasterkach w paczce są mega drogie. To był szok numer jeden.
Potem zdałam sobie sprawę z tego czego brakuje – przede wszystkim twarogu i białego sera. Feta jest. Jest też coś, co się nazywa kefir w sklepach ze zdrową żywnością, ale to smakuje jak gazowane łzy utopione w mleku. Już bliżej kefiru czy mleka zsiadłego jest coś, co się nazywa maas albo amasi, co całkiem lubię. Można znaleźć też serek wiejski, jako cottage cheese, ale to jest drogie i smakuje co najwyżej podobnie.
5. Utrudnianie życia obcokrajowcom
Gdy mówię obcokrajowiec, mam na myśli kogoś kto nie ma stałego pobytu lub nie został naturalizowanym obywatelem RPA. System w RPA jest w 100% nastawiony na osoby z tymi dwoma statusami. Mimo że jest tu stosunkowo dużo obcokrajowców systemy wcale nie są ogarnięte, ani obcokrajowcom przyjazne. Czy chcecie podpisać umowę na internet, kupić samochód czy założyć konto w banku, wszystko jest problemem. Są popularne wizy, z którymi jest nieco łatwiej, są te mniej popularne, gdzie odsyła się was z kwitkiem, niezgodnie z prawdą twierdząc, że dany ułamek normalności wam się nie należy.
Dostanie wizy, a co dopiero stałego pobytu i naturalizacja także stały się nie lada wyzwaniem przez kilka ostatnich lat ciągłych zmian w przepisach. Oczekiwać na cokolwiek można miesiącami, a nawet latami. Ogólnie często żyje się w zawieszeniu w miejscu, które wydaje się domem. Każdy reaguje na to inaczej, ja na przykład jestem zła zanim jeszcze przekroczę próg urzędu. Narzekanie na to wszystko jest jednym z ulubionych tematów spotkań imigrantów, czy jak niektórzy wolą się nazywać ekspatów.
That’s all, Folks
No to tyle z takich najważniejszych rzeczy, które zdziwiły mnie zaraz po przyjeździe i trochę później. Jeśli macie jakieś pytania na ten temat lub inne tematy związane z mieszkaniem w RPA to pytajcie śmiało w komentarzach.
Od dawna chodził mi po głowie pomysł rozmów z Polakami i Polkami, którzy mieszkają w RPA, a kiedyś także szerzej na całym kontynencie afrykańskim. Ten pomysł nie zrodziłby się pewnie w mojej głowie, gdybym nie wpadła nie cykl Ani Błażejewskiej z Polakami mieszkającymi w Azji, “Powiedział mi Ekspata”.
W końcu udało mi się zabrać za ten projekt z czego się bardzo cieszę. Mam już kilku kandydatów do następnych wywiadów. Do pierwszej rozmowy zaprosiłam Karolinę, która razem z mężem w RPA mieszka na pół etatu, a na drugie pół w Wielkiej Brytanii. Zapraszam do lektury i podziwiania ich zdjęć!
W RPA macie drugi dom. Opowiesz jak to się wszystko zaczęło?
Zwierzęta są ciekawskie i przesiadują pod domem
Może zacznę od przedstawienia nas, Karolina i Grzegorz, czyli Życie jak w Afryce. Dom w buszu znaleźliśmy kilka lat temu. Bywaliśmy wcześniej w Afryce, ale nie braliśmy pod uwagę nieruchomości w tak nietypowym miejscu jak rezerwat przyrody.
Od długiego czasu snuliśmy plany jak może wyglądać nasze życie za 20, 30 lat. Co będziemy robić? Myśleliśmy o naszej emeryturze, gdzie i jak ją spędzimy… Może to i niepopularny temat, bo jednak na co dzień człowiek jest uwikłany w gonitwę i zwyczajnie nie ma czasu, możliwości na zastanawianie się. Stwierdziliśmy jednak, że starości nie można traktować pobłażliwie. Trzeba mieć jakiś plan, bo nie wiem jak długo będziemy zdrowi, sprawni itp.
My również żyjemy w pędzie, ale myślenie nasze ukierunkowane było także na to z czego będziemy żyć. Mimo zmian na świecie dotyczących stylu życia, łatwości przemieszczania się, nadal ludzkość skoncentrowana jest na funkcjonowaniu tylko w jednym kraju. My mieliśmy szansę sporo przez lata podróżować, dużo widzieliśmy i to również buduje nową perspektywę, zmienia punkt widzenia. Dom w buszu stał się dla nas odskocznią od stresu, takim azylem.
Pokochaliśmy to tzw. simple life. Trochę się z tego terminu nabijamy, bo w domu mamy mimo wszystko wszelkie udogodnienia, jak porządne wanny, w których można się zrelaksować, zmywarki, internet itp. No ale musimy się również odrobinę ścierać pomiędzy idealistycznym wyobrażeniem domu a realiami buszu. Czasami brakuje prądu*. Ostatnio mieliśmy awarię i zaczęliśmy myśleć nad alternatywą w postaci energii słonecznej.
Dom jest podzielony na osobne apartamenty i w każdym jest również kuchnia gazowa, na wypadek przerw w dostawie elektryczności. Musimy też uważać, aby nie wpuszczać zwierząt do domu, nie zostawiać uchylonych drzwi. Wczoraj guziec już pakował się nam na taras… bo przecież u siebie jest… Zwierzęta po pewnym czasie stają się zwyczajnie bardzo śmiałe…
*Przypis Magdy: Planowane problemy z dostawą prądu dotykają całe RPA. Jest to tzw. loadshedding, czyli odciążanie przeciążonej sieci, która nie jest w stanie sprostać zapotrzebowaniu. Kiedyś napiszę na ten temat więcej.
Wasz pierwszy dom nie jest jednak w Polsce. Jak trafiliście do Wielkiej Brytanii, co tam robicie i jak wam się tam żyje?
Motocyklem i promem przez świat… wracamy z Turcji do Grecji. Lubimy to wspomnienie, bo cudem udało nam się ten prom znaleźć…
Mamy podwójne obywatelstwa polskie i brytyjskie. Mieszkamy w Wielkiej Brytanii. Dziadek mojego męża był tu pilotem dywizjonu bombowego 301 w czasie wojny.
Grzesiek jest lekarzem myślę, że z powołania. Mówi z dużą pasją, że zawsze chciał nim być. Ja zaczynałam swoją pracę zawodową w obszarze pomocy społecznej również z ogromnej pasji do pracy z ludźmi. Głównie skoncentrowałam się na tych, którzy żyją bez dachu nad głową, ofiarach handlu ludźmi, generalnie ludziach w ogromnym kryzysie życiowym.
Hobbystycznie lubimy podróżować, fotografować… żagle, motocykle, klasyczne samochody, nurkowanie… mamy sporo pasji… nie nudzimy się… potrafimy zorganizować sobie czas. Oczywiście nie chodzi o przesiadanie się z jednego pojazdu na drugi i gnanie gdzieś przed siebie. Lubimy usiąść gdzieś z książką, popatrzeć na zachód słońca, docenić świat.
Kilka lat temu pojawił się, właśnie po latach podróży, pomysł na dom w buszu. Poznaliśmy kawał globu i zawsze szukaliśmy ciekawych miejsc. Afrykę również wielokrotnie odwiedzaliśmy. Mówiąc szczerze już kilka lat wcześniej rozglądaliśmy się za domem gdzieś… w jakimś naszym raju. Początkowo miała być to Turcja, w której spędzaliśmy dużo czasu żeglując, jeżdżąc motocyklem. Prowadzimy bardzo aktywne życie.
Dom w buszu pojawił się w zasadzie przypadkiem, gdy wpadliśmy na to specjalne miejsce na ziemi. Znaleźliśmy też taką starą bidulkę i zaczęliśmy go remontować, rozbudowywać. Większość robiliśmy sami aby zredukować koszty, no i przyznam, że mój mąż potrafi i lubi budować, remontować. Nauczył go tata i ta umiejętność bardzo się w życiu przydaje. Ja przyznaję, wcześniej nie robiłam remontów samodzielnie w domu. Kiedy się poznaliśmy siłą rzeczy, potrzebą życiową pewnych czynności również się nauczyłam. Zresztą mówiąc o domu w buszu trzeba być realistą i zwyczajnie w wielu kwestiach lepiej jest wiedzieć jak coś naprawić, zrobić samodzielnie. Zresztą w Anglii również dużo w domu robimy sami.
Mieszkacie w dość niecodziennym miejscu w RPA. Możesz trochę opowiedzieć czytelnikom o Marloth Park?
Zwierzęce nazwy ulic w naszym Marloth Parku
Marloth Park to taka nietypowa forma rezerwatu przyrody. Często tłumaczę tą kwestię w mediach społecznościowych. Wiele lat temu obszar ten był farmą przy Narodowym Parku Krugera. Zwyczajnie w świecie pozwolono aby busz to miejsce naturalnie przejął dla siebie, zaadoptował, rozszerzył obszar parku narodowego. Dzisiaj mamy tu busz i zwierzęta jak w Parku Krugera. Jedyna różnica polega na tym, że my, ludzie mamy tu też swoje domy.
Jakie zwierzęta widzicie na co dzień?
Przychodzą pod dom i już… zwyczajnie tak nam stoją pod tarasem...
One tu zwyczajnie wszystkie mieszkają od żyraf, po zebry, wszelkiej maści antylopy, hipopotamy nad rzeką… co tylko w afrykańskim buszu jest, żyje wszędzie wokoło.
Czy mieliście jakieś niebezpieczne sytuacje w buszu albo przygody, o których chciałabyś opowiedzieć?
To logiczne, że nie możesz wyłączyć drapieżników z obszaru, który z założenia ma być rezerwatem. Zaburzysz wtedy cały system.
Podstawową zasadą jest zdrowy rozsądek. Przede wszystkim ludzie tu żyją. Jest też drugi efekt, czyli odrobinę przesiąknięci jesteśmy filmowo-medialnym obrazem dzikich zwierząt atakujących ludzi. To jest ich naturalne środowisko i należy być ostrożnym, aby komuś przez przypadek na ogon nie nadepnąć. Bądźmy tu realistami, nikt nie lubi być zaskakiwany i deptany.
Możemy tu normalnie chodzić. Z racji powyższego, zalecamy chadzanie po drogach, ścieżkach, nie wchodzenie w wysokie trawy czy krzaki. Od naszego domu ścieżka zwierzęca prowadzi jakieś 200 metrów nad rzekę. Sami jednak jesteśmy ostrożni i raczej się tam nie pakujemy bez potrzeby. Jeżeli już to w okresie zimowym, kiedy jest mało liści i wszystko w buszu widać. Zbytnią odwagą można zrobić sobie krzywdę. Uważamy na węże. Kiedyś Grzesiek spotkał się oko w oko z kobrą plującą w garażu, robiąc porządek. Teraz porządek jest, kobra się wyniosła.
Jakie zwierzęta uznawane za niebezpieczne tam mieszkają?
Przy kontaktach z guźcami uważać szalenie należy na dolne kły, które ostrzone są przy każdym ruchu pyska o charakterystycznie zawinięte kły górne.
No i tutaj dochodzimy właśnie do sedna… co to znaczy niebezpieczne? Bo my zawsze powtarzamy, że szalenie należy uważać na komary, z uwagi na malarię* i tu nie ma żartów.
Ponownie wracam do przejaskrawionego filmowo obrazu dzikich zwierząt rzucających się ludziom do gardeł. Tylko jaki miały by w tym cel? Człowiek i zwierzę żyli od dawien dawna na tym globie. Na pewnym etapie cywilizacyjnym zaczęliśmy się od siebie odsuwać. Ludzie z prostej konstrukcji wiosek, prostych sposobów codziennego funkcjonowania, zaczęli przenosić się do coraz większych skupisk i odsuwać od natury, przyrody.
Mimo wszystko żyjemy na tym świecie wspólnie, tylko jako ludzie sporo w tych relacjach namieszaliśmy. Trochę uprościłam ten wielowiekowy proces, ale zmierzam do zdefiniowania NIEBEZPIECZNOŚCI… W naszych ludzkich głowach zakorzenione jest wyobrażenie dzikich kotów, które na nas zewsząd czyhają. Z
awsze powtarzamy, że sami możemy sobie to niebezpieczeństwo wygenerować z każdym najsłodszym stworzonkiem w okolicy i nie potrzeba do tego lwa. Wystraszone antylopy też stratują albo uderzą porożem. Paradoksalnie należy być bardzo uważnym na ruchy małych antylop z krótkimi rogami, bo są niezwykle płochliwe i mają lepsze pole manewru takim krótkim „narzędziem”. Może być to dla nas bardzo niebezpieczne.
Strusie walczą środkowym, silnym pazurem, który również działa jak rozpruwające ostrze. Potrafią również uderzyć skrzydłem. Jako, że przyjeżdżają do nas turyści, mieliśmy kiedyś wypadek, w którym mężczyzna miał przez uderzenie strusia złamany obojczyk… bo zaczął go gonić… nie struś… turysta gonił strusia… i struś się zirytował, bo zwyczajnie nie miał ochoty na gonitwę jak z kreskówki…
*Przypis Magdy: W RPA zagrożenie malarią jest tylko w niewielkiej części kraju, ale na przykład tam, gdzie mieszkają Karolina i Grzegorz. Mówimy głównie o terenach przy granicy z Mozambikiem, Zimbabwe i Królestwem Eswatini, w tym o Parku Krugera.
Założę się jednak, że nie spotykacie ich codziennie. Ludzie często kojarzą nie tylko RPA, ale i cały kontynent z niebezpiecznymi zwierzęta. Czy takie skojarzenia i związany z nim strach są twoim zdaniem uzasadnione?
Fotografia to pasja! Często robimy zdjęcia zwierzętom. Busz to raj dla fotografa. Nie zdradzamy miejsc, w których widuje się dzikie koty, aby miały spokój. Może dlatego lubią tu spędzać czas.
Kurczę szkoda, że się nie założyliśmy o coś kosztownego hihihi… Żarty żartami, ale mamy tu wszystko co w buszu żyje. Wiele lat temu przesunęliśmy słonie do Parku Krugera, z którym mamy płot, w sumie siatkę. Powód, to oczywiście duża liczba przyjezdnych i nie zawsze idąca za tym umiejętność obcowania z dzikimi zwierzętami. Słonie są niezwykle wrażliwe. Przechodzą jednak przez tą cholerną siatkę, bo nie wiedzą, że nie wolno, czy jakoś tak… Ostatnio jeden przemaszerował przez główną ulicę.
Systematycznie uciekają hipopotamy znad rzeki. W zbiornikach wodnych są krokodyle. Jak wszędzie są węże. Kotom ciężko wytłumaczyć, że mają nie przechodzić po gałęziach drzew nad siatką. Mamy dwa rezydujące lwy, w wyznaczonym obszarze Marloth Parku. Zdarza się, że przychodzą lwy z zewnątrz np. te które chcą przejąć teren po naszych lwach. Lamparty łażą gdzie chcą i też nie kumają, że niby gdzieś nie wolno, że są jakieś zakazy.
Mamy wewnętrzną policję i strażników, którzy na bieżąco informuje nas mieszkańców, jeżeli na jakichś ulicach widziane były koty (pozytywna magia Facebooka). Uprasza się wtedy o ostrożność i nie spacerowanie o zmroku. Tak jak jednak pisałam na początku. My tu żyjemy, chodzimy do sklepu, jeździmy na rowerach, chodzimy na basen, bo też mamy tu niezłe zaplecze rekreacyjne. Nazywamy to miejsce BUSHTOWN.
Opowiedz, jak wygląda wasz zwykły dzień w waszym południowoafrykańskim domu.
Kończymy właśnie drugi, przestronny apartament. Będzie dostępny od grudnia. Taki sobie wymarzyliśmy. Mamy trochę opóźnienia z racji kryzysu zdrowia na świecie, przez ostatnie 1,5 roku.
Zwykły niezwykły, bo otwierasz drzwi domu i spotykasz wpatrzone w Ciebie zebry, skubiące liście żyrafy… To jest ten rajski, disneyowski obraz, który najczęściej prezentujemy. Mimo wszystko jak mamy jakiś problem do rozwiązania, to nie mamy czasu tego filmować i pokazywać na fejsbuku.
Prawda jest taka, że żyjąc blisko natury trzeba również zdawać sobie sprawę z np. jej prób przejęcia Twojego domu… Zwierzęta próbują się pakować do środka i przejmować nasz teren hihihi. My od 2019r. próbujemy wyremontować dom do końca. Na drodze ludzkości stanął COVID i utrudnił i opóźnił wszystko. Ten trudny czas spędziliśmy w Wielkiej Brytanii.
Dlatego teraz ponownie wróciliśmy do domu w buszu i każdego dnia tak naprawdę pracujemy przy porządkowaniu i budowaniu, przerabianiu. Relaks tutaj to siedzenie przed domem po całym dniu pracy. Przychodzą zwierzęta, słuchamy dźwięków buszu, jeździmy nad rzekę poobserwować kto tam chodzi, fotografujemy. Mamy w planach dwie rozpoczęte książki. Dla mnie personalnie to raj introwertyka. Mój mąż też tak mówi, ale nie chcę za niego odpowiadać. W każdym razie jesteśmy wielkimi indywidualistami.
Jakie udogodnienia są dla Was dostępne. Czegoś wam brakuje, gdy tam jesteście?
Taras, z którego głównie pokazujemy filmy ze zwierzętami…
Tu jest wszystko, czego do życia potrzebujesz, od sklepu po fryzjera. W okolicy za bramą naszego miasteczka są standardowe duże markety. U nas wewnątrz jak nie chce Ci się jechać do miasta to mamy dwa centra sklepowe, gdzie też wszystko załatwisz. Mamy baseny, ludzie przyjeżdżają tu na wakacje. Świat się kręci.
Czasami zabieramy coś ze sobą z Wielkiej Brytanii, albo Polski, bo zwyczajnie niektóre rzeczy człowiek już ma w domu i nie musi kupować nowych, niektóre zwyczajnie lubisz i chcesz je przywieźć. Bywa, że są to bardzo prozaiczne kwestie. Ostatnio się okazało, że większość rzeczy najlepiej przechowuje się w metalowych skrzyniach, które kupiliśmy w Anglii. Codzienność uczy rozwiązań.
Co zwiedziliście w RPA?
A to my, a w tle nasz Land Rover. To bardzo afrykański samochód, wręcz symbol Afryki.
Przygodę z RPA zaczęliśmy od wizyty w Johannesburgu i się nie polubiliśmy, bo jest nieprzyjazny. Generalnie z natury nie jesteśmy zbyt miastowi i unikamy dużych zbiorowisk. W Wielkiej Brytanii też mieszkamy na wsi. Także jeżeli duże miasto to na weekendowy wyjazd. Lubimy Paryż, Nowy York, bo mają swój klimat, warto je odwiedzić jeżeli masz taką chęć i możliwość, ale potem z radością wrócimy w nasz cichy świat.
RPA to tak wielki kraj, że ciężko go szybko przemierzyć wzdłuż i wszerz. Byliśmy raz w Kapsztadzie, w Durbanie, w okolicy Johanesburga uwielbiamy Cradle of Humankind. To były nasze pierwsze przyjazdy tutaj i wtedy więcej jeździliśmy po kraju żeby go poznać. Potem jednak szybko odwiedziliśmy Mozambik, na granicy z którym obecnie mieszkamy, bo interesowały nas wieloryby i delfiny.
Ktoś zapyta… a ludzie? Co z nimi? Na naszych stronach rzadko dotykamy tematu ludzi, bo po pierwsze z racji kryzysu zdrowia na świecie w ostatnim czasie, piętrzących się problemów ekonomicznych gospodarek, zajęci prowadzeniem własnej firmy i rozwiązywania jej problemów, z remontami na głowie również w tym samym czasie… zwyczajnie nie mieliśmy jak siedzieć i pisać artykułów o problemach ludzi tutaj.
Wiele sytuacji zapada nam w głowach, o wielu jeszcze wkrótce napiszemy… bo nie wolno problemów świata tego traktować po łebkach. Zwyczajnie nie ładnie. Przyzwyczailiśmy nasze ludzkie mózgi do scrolowania, szybkiego przechodzenia z tematu na temat. Tu ludzie umierają, tam ładne zdjęcie kota, potem czyjeś problemy zdrowotne, znowu zdjęcia kota… Tracimy przy tym wszystkim zdrowy rozsądek. Afryka uczy też cierpliwości. W buszu czas płynie też trochę wolniej… Spokojnie wszystko Wam opowiemy w swoim czasie.
Czy jest coś, co chcielibyście powiedzieć Polakom o RPA? O tym kraju mało się pisze po polsku, a jeśli już to raczej negatywnie?
Busz buszem, ale mieszkamy na granicy z Mozambikiem i do wody od nas niedaleko. Fotografowanie migrujących wielorybów…
Magda ja myślę, że Ty to zawsze na swojej stronie tak fajnie zbierasz informacyjnie do kupy, że trudno mi coś dodać. Bardzo mile nas zaskoczyła reakcja RPA na COVID, szybka i jednoznaczna, kiedy my w Europie dopiero się rozciągaliśmy po przebudzeniu. Ludzie tutaj chodzą w maskach, przed wejściem do sklepu mierzona jest temperatura.
RPA pamięta ebolę, HIV* i to sądzić można trzeźwi reakcje. Grzesiek jest lekarzem i z racji zawodu nie jest w stanie traktować tematu pobłażliwie. Przez wiele lat obydwoje pracowaliśmy z ludźmi z dużymi problemami. Ja zaczynałam swoją pracę w obszarze pomocy społecznej, współpracowałam z policją. Obydwoje mieliśmy zawodowe kontakty z osobami w zakładach karnych, lub po ich opuszczeniu, z osobami, które w kryzysowej sytuacji tracą dach nad głową, z tymi, którzy od lat żyją na ulicy, z ofiarami handlu ludźmi, z chorymi w tylu obszarach, że aż trudno to wymieniać. Generalnie widzieliśmy jak życie potrafi smagać. Dlatego też może staramy się o ludzkich problemach pisać na zasadzie… zasiadam do tematu i staram się go wyjaśnić, bo oby nikt z nas nie musiał się tak w życiu męczyć.
Na świecie i w RPA widzimy i widzieliśmy mnóstwo problemów na co dzień. Afryka jest piękna, natura jest niezwykle pierwotna, człowiek czuje tą dzikość gdzieś z tyłu głowy i to niesamowicie fascynuje. Jak wszędzie jednak jest ta ciemna strona mocy. Lubimy zawsze małe miasteczka, wioski, bo tam człowiek ma możliwość spotkania kogoś, ludzie są ciekawi, my jesteśmy ciekawi ich.
Przypis Magdy: W RPA były tylko dwa przypadki eboli, w tym jeden śmiertelny, bo kraj szybko zareagował restrykcjami na granicach. Epidemia HIV/AIDS dalej trwa i z tym wirusem żyje około 14% społeczeństwa. RPA ma jednak świetne programy prewencyjne, dzięki czemu dzieci matek zarażonych HIV rodzą się bez wirusa, a dzięki lekom leki antyretrowirusowym osoby zarażone HIV prowadzą praktycznie normalne i długie życie.
Czy proces kupna domu i przeprowadzki był skomplikowany? Jakie rady dałabyś sobie teraz po przejściu całego procesu?
Dom w buszu pokryty strzechą, ale wewnątrz wszystko czego potrzebujesz do życia od pralki, po zmywarkę.
Zdecydowanie nie jest trudny. Wszystko załatwia agent i obsługa prawna. Formalność jak zawsze i trochę papierków. Potem najmniej przyjemna kwestia czyli płatność, ale to wszędzie na świecie.
Jeśli ktoś chciałby was odwiedzić to można wynająć u was lokum. Kiedy można do was przyjechać, ile to kosztuje i co oferujecie gościom?
Sypialnie połączone z łazienkami…
Mamy dwa apartamenty. Jak wspominałam wcześniej drugi dwuosobowy (plus dostawka na dziecko) właśnie kończymy. Jeden pięcioosobowy skończony.
Na naszej stronie www.zyciejakwafryce.pl starałam się wszystko skrupulatnie opisać. Z racji takiej, że dopiero zaczynamy mamy promocję na rezerwacje dokonane do końca roku. W skrócie 5-osobowy apartament kosztuje 500 funtów brytyjskich/ok. 2700 zł za tydzień. Apartament 2+1- 350 gbp/ok1800 zł za tydzień.
Po więcej informacji prosimy o kontakt z nami bezpośredni albo mailem zyciejakwafryce@gmail.com albo przez formularz kontaktowy na stronie powyżej, albo piszcie do nas na mesendżerze.
Z wygodną wanną…
Gdzie czytelnicy mogą się dowiedzieć więcej o waszym życiu w Marloth Parku? Prowadzicie jakieś media społecznościowe?
Z przymrużeniem oka-mówię im, ustawcie się do zdjęcia na Insta… Grzesiek i Landrover od razu zrozumieli o co chodzi…
Facebook i Instagram głównie. Mamy też w planach rozwinięcie naszego kanału na YouTube, bo gdzieś tam został w tyle. Wszystko jest strasznie czasochłonne, ale staramy się to opanowywać krok po kroku. Tym bardziej, że wszystkie zdjęcia i filmy są nasze. Nie szerujemy czyichś materiałów. Tu nie chodzi o nasz kaprys. Spędzamy bardzo dużo czasu i wkładamy ogrom pracy w przygotowanie zdjęć.
Na naszej stronie internetowej również mamy sporo materiałów, opisujemy jak wygląda życie w buszu. Jest tam mnóstwo zdjęć, filmów i tekstów jak to wszystko wygląda u nas na co dzień.
Nie jesteśmy profesjonalnymi fotografami, ale robienie zdjęć wymaga czasu. Cały proces to nie tylko wstawanie o świcie i szukanie światła idealnego, ale też panowanie nad sprzętem. Piękna pasja, pierwotnie mojego męża. Zaraził mnie „zdjęciologią”.
Śmieszne jest jednak to i zarazem fascynujące, że każdy z nas ma inne spojrzenie na tą samą sytuację. My obydwoje z racji indywidualizmu potrafimy się przy tym posprzeczać, ale ciekawostką jest, że każdemu może wyjść coś innego, inny obraz spod każdego pędzla…
Nowa seria
Mam nadzieję, że wywiad was zaciekawił. Jak już wiecie, możecie śledzić Karolinę i Grzegorza na różnych mediach społecznościowych, a nawet ich odwiedzić. Jeśli macie do nich jakieś pytania, możecie zadać je w komentarzach, obiecuję przekazać 🙂
Jesteś Polakiem lub Polką mieszkającym w RPA lub innym afrykańskim kraju? A może znasz kogoś, z kim mogłabym zrobić ciekawy wywiad? Dajcie znać, jestem otwarta na propozycję 🙂
Tak, tak, jestem wegetarianką i kocham zwierzaczki. Ogólnie nie zabiję nic poza komarem i nawet pająki wyganiam. Mimo to, moje uczucia w stosunku do pewnych istot są nie takie wcale ciepłe! W RPA spotykam ich więcej niż w Polsce, ale w mieście wcale nie widać ich na szczęście często. Niektóre z nich są niebezpieczne, a inne tylko straszne. Zapraszam do lektury, akturat na Halloween 😉
Pająki
Całe życie bardzo boję się pająków choć od wielu lat nad tą fobią pracuję. Praca, pracą, jednak jak wam przyjdzie Aragog albo inna Szeloba na ganek, tak jak mi się zdarzyło kilka dni temu to mam bardzo silną reakcję lękową, nad którą nie umiem zapanować. Powiem wam bowiem sekret na temat dużych pająków (ten z mojego ganku był wielkości ręki! ;() – one walczą. Tak walczą! Jak chcecie je uprzejmie wyprosić to się denerwują i zaczynają biegać dookoła w amoku ewentualnie atakować was swoimi wielkimi włochatymi nożyskami. Ziomek albo ziomalka, z mojego ganku to pająk w wyglądzie podobny do tarantuli. Nazywa się wolf spider (wałęsak zwyczajny) i jest pierwszy raz się z nim spotkałam. Ten gatunek pająka gryzie niechętnie i niegroźnie, ale kogo to obchodzi, skoro wygląda jak wygląda.
Kilkakrotnie już wpadłam na rain spider, czyli pająka łowcę. To jest ten sam typ pająka co australijskie huntsmany i potrafią być OLBRZYMIE. Jak pierwszy raz zobaczyłam to COŚ w rzeczywistości to aż się musiałam uszczypnąć, że to nie sen czy raczej koszmar. Tak jak poprzednie strasznie wyglądające ziomki, te pająki są niegroźne, choć jeśli was ugryzą ugryzienie może zaboleć. Mówi się, że zawsze chodzą parami i jak znajdziecie jednego to będzie i drugi. Tak samo mówi się, że częściej znajduje się je po deszczu stąd popularna nazwa rain spider, czyli pająk deszczowy.
Jak widzicie te dwa pająki się sporo różnią. Ten pierwszy ma sporą dupkę, a ten drugi długie nogi. Jak już mówimy o długich nogach, to opowiem wam o takim pająku, z rodziny nasosznikowatych, co się często widzi w polskich domach. Tu się na nie mówi daddy long legs i nawet ja się nauczyłam je olewać, bo jak się wyjeżdża za miasto to zawsze jakieś są w zakwaterowaniu. Nie gryzą i zwykle siedzą, gdzie siedzą.
No i ostatni z niegroźnych, ale strasznie wyglądających pająków to golden orb spider. To jest pająk z rodziny prządkowatych, ale nie mogę znaleźć polskiej nazwy. Znowu gryzie boleśnie, acz niechętnie. Widziałam go kilkakrotnie w mojej prowincji, a także w prowincji KwaZulu-Natal. Ten na zdjęciu poniżej był w wynajmowanym domku na wakacjach rodzinnych. Moja teściowa je powynosiła z dala ode mnie! Jak się przypatrzycie to ma włoski na tych olbrzymich nogach…
Z niebezpiecznych pająków dwa wyglądają zupełnie niegroźnie. Nazywają się black button spiders i brown button spiders (niestety nie znalazłam polskiej nazwy). Są małe, ale gryzą bardzo boleśnie, a jak ukąsi wasz czarny kuzyn to trzeba natychmiast jechać do szpitala, bo mogą być nawet problemy z oddychaniem.
Do tego dochodzi jeszcze pustelnik brunatny (violin spider). Nie wygląda groźnie, ale może spowodować rozległą martwicę tkanek. Jest to jednak rzadki pająk, ucieka od ludzi i nie ma pajęczyn. Jak nie będziecie zaglądać pod kamienie to raczej go nie spotkacie, a i o ugryzienie trzeba się postarać. ALE znajoma znajomej olała ugryzienie i od iluś lat ma niegojącą się i śmierdzącą ranę na nodze…
Jest jeszcze baboon spider, czyli typ ptasznika. Odpukać w niemalowane, nie widziałam go i mam nadzieję, że go nigdy nie zobaczę. Ukąszenie jest śmiertelne dla 20% psów, ale u ludzi powoduje tylko od 10 do 40 godzin potwornego bólu.
Ogólnie naprawdę pająków nie spotyka się bardzo często chyba, że naprawdę pojedziecie na jakieś pustkowie. Jeśli was coś ukąsi zgłoście się jednak do lekarza. Nawet ugryzienia niegroźnych pająków mogą się paprać, puchnąć czy powodować np. zawroty głowy. Wszystko zależy od reakcji waszego organizmu.
Węże
O wężach nie będę się rozpisywać, bo spotyka się je jeszcze rzadziej niż pająki. Widziałam na wolności 3 czy 4 i zdecydowaną większość na pokazach czy w terrarium. Pamiętajcie, że piszę to jako osoba, która sporo wyjeżdża poza miasto i lubi chodzić po górach.
Jeśli tu przyjedziecie standardem jest w ulotkach informacyjnych mówić o tym, jakie węże występują w danym regionie. Z kolei zatrzymując się na safari możecie liczyć na pomoc obsługi hotelowej, jeśli coś wam się przypałęta do pokoju. Rocznie w całym RPA od ukąszeń węży ginie zaledwie 11 osób.
Złota zasada z wężami jest taka, żeby nie zbaczać ze ścieżki na trasach wspinaczkowych i uważać, gdzie się wsadza ręce, na skałkach, zwłaszcza, kiedy jest gorąco. Węże lubią się wygrzewać na słońcu, ale ogólnie nie przepadają za ludźmi. Jeśli jakiegoś spotkacie poczekajcie, aż sobie pójdzie. Nie szturchajcie go i nie prowokujcie.
Jednym z najniebezpieczniejszych węży jest żmija sykliwa. Zabija ona około 15% osób, które ugryzie, jeśli nie otrzymają one pomocy lekarskiej. Ja miałam nieprzyjemną sytuację z tą żmiją, bo zaczepił ją nasz pies. Pies zapłakał, żmija uciekła, a my do dziś nie wiemy czy go ugryzła tzw. suchym ugryzieniem czy wcale nie trafiła, a pies się po prostu przestraszył. Zwierzętom niestety nie podaje się surowicy, więc czekaliśmy u weterynarza na to czy będą efekty ugryzienia czy nie.
O kobrach słyszałam tylko historie od kilku znajomych, ale tak, mamy kobry. W mojej prowincji jest na przykład kobra przylądkowa (Cape Cobra). Jej jad może zabić w ciągu godziny, ale może też nie. Wszystko zależy od wielu czynników jak przy każdym ugryzieniu węża – czy wąż wbił zęby prosto w skórę czy była jakaś ochrona skóry, czy wbiły się obydwa zęby, czy to może było suche ugryzienie…
Więc zanim się zaczniecie bać trzeba pamiętać, że najpierw węża musicie spotkać, potem mieć tego pecha, że was zaatakuje, potem, że trafi w miejsce, które nie jest zakryte w żaden sposób, no a nawet potem dochodzą różne czynniki, takie jak ile weszło w was jadu i jak sami na to zareagujecie. Ogólnie, nie bójcie żaby.
Następny wąż to dysfolid albo boomslang. Bardzo uroczy typek, który mieszka na drzewach. Jest nieśmiały, więc rzadko gryzie, chyba że ktoś probuje go złapać albo zabić. Nie próbujcie!
No i na koniec chciałam wam powiedzieć, że mamy mamby. Mamy też najniebezpieczniejszego i najszybszego węża w Afryce, czarną mambę. Tutaj nie mam nic fajnego do powiedzenia, jest masa strasznych historii o ludziach umierających od jej ugryzienia albo prawie umierających. Najważniejsza jest szybka reakcja i szukanie pomocy lekarskiej.
W RPA standardem jest też podawanie numerów do odpowiednich służb w zakwaterowaniu w głuszy. Jeśli widzicie węża należy do takich służb zadzwonić, zwłaszcza jeśli rozpoznacie któryś z niebezpiecznych gatunków.
Jeszcze raz przypominam, że na wakacjach raczej ich nie spotkacie. Moja teściowa przeżyła 18 lat na afrykańskiej farmie pośród niczego i między innymi wyciągnęła swojego małego psa z gardła węża. Można? Można!
Karaluchy
Karaluchy w RPA są duże i do tego potrafią latać. Tak, tak, dobrze przeczytaliście. To czy się je często spotyka to zależy od tego, gdzie mieszkacie. Ja niestety miałam wielokrotnie przyjemność się z nimi spotkać. Zabić takiego szkoda, bo to jest zwierzę, ale jak człowiek wygania, to potrafi na nas polecieć… Straszne one są, nie wiem co mam wam powiedzieć! Za to nieszkodliwe. Te duże karaluchy przychodzą z dworu i nie mają nic wspólnego z waszą higieną czy czystością kuchni.
Moim zdecydowanie najgorszym wspomnienie było nadepnięcie na jednego z rano. O, co to mnie tak łaskocze? A kiedy podniosłam stopę miałam pod nią olbrzymiego karalucha. Największego widziałam jednak w restauracji i słowo honoru, odwłok był długości palca wskazującego a grubość na dwa palce. I te długaśne czułki… Ratunku!
Jeśli mieszkacie nad restauracją bardziej możecie się spodziewać mniejszych karaluchów, których bez dezynsekcji się nie pozbędziecie. Ja miałam raz straszny problem z karaluchami w dzielnicy Sea Point. Nie wiem czemu, bo naczynia zmywałyśmy, restauracji żadnej w pobliżu nie było, a latem w najgorszych upałach miałam tyle karaluchów, że spałam po znajomych ze strachu. No cóż, przynajmniej te nie latają!
Świerszcze
W Johannesburgu miałam przyjemność spotkać tzw. parktown prawn, czyli olbrzymie świerszcze czy raczej świerszczowate. Nie dość, że są duże to jeszcze skaczą wysoko i potafią wystrzelić na człowieka taką czarną maź… Do tego mogą podgryzać ubrania. Te stwory są tylko straszne i nic wam nie zrobią. I tak wam nie życzę spotkania!
Słówko na do widzenia
Nie będę wam pisać jakiś farmazonów, jak to wszystkie te obrzydlistwa są ważne dla ekosystemu, a pająki to w ogóle jedzą muchy. Ja mam takie podejście to rzeczy tego typu jak do toksycznych ludzi – życzę im jak najlepiej byle z dala ode mnie! Dajcie znać w komentarzach, jakie mieliście straszne przeżycia związane ze stworzeniami tego typu. Ja dalej mam fleshbacki od tego ostatniego pająka…